zielone wokół domu ★★ REMONT: kapitalny domu ★★★ SAMOUK: kształci się w domu ★★★ TATAMI: mata w jap. domu ★★★ TUŁACZ: włóczęga bez domu ★★★ ALKIERZ: wysunięty narożnik budynku z wydzielonym dachem ★★★ REZERWA: żołnierze odesłani do domu ★★★ BELUARDA: narożnik obronny - baszta
83-7298-670-3 Autor: Koja, Kathe Dostępność: Brak Ilość:szt. 19,90 zł UWAGA! KSIĄŻKA POSIADA DROBNE ZAGIĘCIE LUB RYSY! "To suka, przepiękny mieszaniec collie z brudną biało-złotą sierścią. Kuli się cichutko w ostatniej klatce wzdłuż przejścia i przygląda się w ciszy otoczeniu, ale starczy, bym podeszła bliżej, a wpada w szał. Gryzie kraty, własne ciało, wszystko, czego może sięgnąć i nie przestaje, póki się nie cofnę. Jej warczenie jest głuche i potężne, przypomina wręcz odgłos darcia metalu. Nie zadzieraj ze mną, zdaje się mówić. Może i jestem wewnątrz klatki, ale wciąż potrafię ugryźć." Rachel pracuje jako wolontariuszka w schronisku dla psów. Jej obowiązki sprawiają jej mnóstwo przyjemności, zwłaszcza, gdy poznaje bezdomną, zdziczałą sukę collie, którą nazywa Grrl. Mają ze sobą wiele wspólnego - obie są dzikie i osamotnione w tym świecie. Gdy nauczycielka angielskiego zachęca Rachel do napisania opowiadania na temat psa, dziewczyna naraz znajduje kolejne ujście dla swego cierpienia i frustracji. Pisanie o Grrl jest łatwym trudniejsze okazuje się uczenie psa zaufania do ludzi. Gdy Griffin, nowy chłopak w szkole, obmyśla plan zabrania Grrl do domu, Rachel nagle odkrywa, że nie tylko pies musi nauczyć się zaufania. Włóczęga to przejmująca, wspaniale napisana powieść; pierwsza, którą Kathe Koja zadedykowała nastolatkom. Przedstawia w niej prawdziwą, pełną emocji opowieść o uwięzionej w klatce własnego życia dziewczynie, która podejmuje ryzyko wyrwania się na wolność, by odnaleźć potrzebną jej pomoc. Kathe Koja jest autorką kilka powieści. Włóczęga jest pierwszą, którą napisała dla młodych dorosłych. Pisarka mieszka obecnie pod Detroit wraz z mężem i nastoletnim synem. To wspaniała powieść! Lista ludzi, którym postanowiłem ją podarować, wciąż rosła w trakcie czytania, a nim dobrnąłem do końca, siedziałem już na podłodze między moimi dwoma psami i przytulałem je z całej siły do Nolan, autor Born Blue Kathe Koja napisała poruszającą historię o pełnej gniewu dziewczynie, która szuka miłości w złych miejscach. Losy Rachel i dzikiego psa, który staje się jej alter ego, sprawią, że serce pęknie ci z żalu. Mało jest takich książek, jak Wittlinger, autorka Razzle Rok wydania: 2005Stron: 112Oprawa: broszuraFormat: 125/183Pakowanie: 30Tłumacz: Marcin Mortka Fragment tekstu: Moje podziękowania zechcą przyjąć: Rick Lieder, Aaron Mustama, Frances Foster oraz zespół Michigan Anti-Cruelty SocietySpecjalne podziękowania dla Chrisa SchellingaDla i Equinoxpewnego dnia znów 1. Rachel. Raychel. Raechel. Kartka zielonego zeszytu uczennicy prywatnej szkoły z wolna pokrywa się czarnymi, pajęczymi nitkami liter, a prawe ramię cierpnie, wsparte na pochyłości ławki. Rachelle. RC. Nie ma znaczenia, jak zapiszę swe imię - wciąż jestem sobą, wciąż tu siedzę i wciąż zapisuję bzdury w bzdurnym zeszycie od "Biegłości w sztuce pisania". Starczy rozejrzeć się wokół i spojrzeć na Jona Trumana, Courtney DiMartino oraz Chelsea Thayne, by zrozumieć absurdalność tej sytuacji. Chelsea Thayne? Jedyne, w czym jej się udało osiągnąć biegłość, to idiotyczne zachowania, zwłaszcza wobec to jednak gdzieś, zarówno Chelsea, jak i całą klasę, tę szkołę zresztą też. Wedle mojej matki, powinnam uwielbiać szkolne życie. Jesteś taka zdolna, powtarza, wszystko przychodzi ci z taką łatwością. Jasne. To tak, jakby w szkole chodziło tylko o zdobywanie ocen. Matka zwykle też dodaje, że to mój najszczęśliwszy okres w życiu. Nienawidzę, gdy dorośli tak mówią, zwłaszcza moi rodzice czy niektórzy nauczyciele… Z wyjątkiem pani Cruzelle. Być może znalazłam się w klasie pełnej głąbów, ale ona z pewnością nim nie Uczy się was, byście pisali o tym, co wiecie i na czym się znacie - tłumaczy w tej chwili. Ma wadę wymowy, lekko sepleni i dzieciaki nabijają się z tego. Jestem pewna, że pani Cruzelle słyszy to czasami, ale nigdy tego nie komentuje. - Moim zdaniem jednak ważniejsze jest, byście pisali o tym, czego nie wiecie. Piszcie o tym, co was boli, co was przeraża, co was zasmuca. O tym ma być właśnie to wypracowanie… Rachel?Stoi przy mojej ławce. Widzę jej ciemne włosy, czarny żakiet i malutką srebrną szpilkę z główką w kształcie Jak idzie? - pyta. - Dostanę dzisiaj coś od ciebie?Rachel Radykalna. Rachel Zbuntowana. Rachel Pewnie - odpowiadam, jednocześnie zakrywając ramieniem stronę w zeszycie. Pani Cruzelle wie, że kłamię, ale nie beszta mnie, to nie w jej stylu. Szybko przekreślam moje pięćdziesiąt imion i próbuję wymyślić jakiś prawdziwy siedząca w rzędzie naprzeciwko, unosi rękę w górę. Jej paznokcie pomalowane są na brzoskwiniowo, na jednym palcu ma gruby pierścionek od swojego aktualnego chłopaka, aktualnego w tym tygodniu. Jak ona to robi? Po co to robi?- Proszę pani, a ile mamy napisać?- Tyle, ile trzeba, A ile trzeba?- A napisałaś wszystko, o czym musisz opowiedzieć? - pyta pani Cruzelle. Podziwiam jej cierpliwość. Nie mam pojęcia, jak udaje się jej utrzymać nerwy na wodzy. - Gdy już powiesz wszystko, co masz do powiedzenia, wszystko, o czym czytelnik musi wiedzieć, wtedy marszczy brwi. Siedzący za nią Jon Truman strzela ją ołówkiem we włosy, a Chelsea odpowiada szerokim, uwodzicielskim uśmiechem prosto z okładki czasopisma. Założę się, że trenuje to przed lustrem. Gryzmolę wśród moich gryzmołów i znów próbuję się skupić. Co mnie boli? Co mnie zasmuca?Chelsea odwraca się do mnie i patrzy na moje Ile masz? - jasne. Traktujesz mnie jak powietrze albo jeszcze gorzej aż do chwili, kiedy potrzebujesz podpowiedzi? Robię więc to, co zwykle - ignoruję ją kompletnie i próbuję pracować Ile masz? - nalega Chelsea, zupełnie jakby udzielanie jej pomocy było moją powinnością, ba, nawet Zajmij się sobą - odpowiadam jak Chelsea rzuca coś półgębkiem, ale nie podnoszę głowy. Suka? Czyżby powiedziała "suka"? Ławkę dalej Courtney DiMartino parska śmiechem, ostrym niczym rozbijane szkło. Wciąż nachylam się nad ławką i nie przestaję pisać. Piszę o psie, którego raz widziałam w schronisku, o wielkim labradorze z sierścią koloru czekolady, którego umieszczono w klatce tak ciasnej, że zwierzę nie mogło nawet w niej stanąć. Nie było jednak rady, w schronisku mieli zbyt wiele psów i za mało klatek. Zbyt wielu włóczęgów i za mało domów. Naprawdę mnie to Kończymy już - mówi pani Cruzelle. - Czas dobiegł końca. Proszę zostawić wypracowania na moim się dzwonek, a wraz z nim rumor przesuwanych krzeseł i szmer podrywanych Nie skończyłam jeszcze. - Zatrzymuję się przy biurku pani Cruzelle, jak zwykle ostatnia z całej klasy. - Przyniosę je pani po przerwie Może być tak, jak jest - odpowiada. - To miał być szkic na brudno, pamiętasz?- Ale chcę to skończyć, proszę też robię, częściowo na biologii (to nasza trzecia lekcja, a nauczyciel, pan Karpecky, strasznie przynudza, gdy nie ma zajęć w laboratorium), a częściowo podczas przerwy obiadowej. Na dworze jest w miarę ciepło, tak więc siadam na schodach od wschodniej strony, kładę zeszyt na kolana, a obok stawiam filiżankę cappucino oraz jabłko, którego na razie nie jem. Z tego miejsca widać wiązy i dęby, które otaczają parking dla uczniów. To naprawdę stare drzewa, znacznie starsze od szkoły i stojących za nimi budynków. Ich widok czasem poprawia mi nastrój. Dzięki nim czuję czasem, jakby wszystko, co złe, miało wkrótce przeminąć, a przetrwa tylko to, co się naprawdę liczy. A tymczasem ludzie patrzą, jak jem lunch na schodach, i biorą mnie za świrniętą. Mają zresztą więcej powodów, by tak myśleć. Choćby taki, że mówię to, co naprawdę myślę, i że jestem tym, kim jestem. Właśnie dlatego nie mam milionów przyjaciół. Tak po prawdzie, to nie mam żadnego przyjaciela. Wedle moich kryteriów przyjaciel to ktoś, z kim można podzielić się swym wnętrzem, swym prawdziwym wnętrzem. Ja zaś w tym miejscu nie dzielę się sobą z bez przerwy wypytuje mnie o moje gówniane życie towarzyskie. Powinnaś wziąć się w garść, zadzwonić do kogoś, powtarza, musisz przecież od czasu do czasu wyjść wieczorem! Po co? Dokąd? W imię czego powinnam niby zmienić się w taką Rachel, jakiej wszyscy wokół oczekują? By dorośli mogli przydawać mi etykietkę normalnej dziewczyny i głaskać mnie po głowie? Dzięki, już wolę być samotna. Wolę być dzikim psem niż takim, którego wepchnięto do czyjejś lekcja to historia. Wychodząc ze szkoły, zaglądam na moment do gabinetu pani Cruzelle i oddaję moją pracę, którą zatytułowałam "Pieskie życie". Pani Cruzelle jest zajęta jakimś uczniem z pierwszej klasy, zdenerwowanym i wyglądającym na dziesięciolatka, zostawiam zatem wypracowanie na biurku i wychodzę. Muszę się pośpieszyć. Dzisiaj idę do schroniska. Procedura wygląda tak: zaraz po wejściu włącz wentylatory i otwórz szyb wentylacyjny. Zbierz wszystkie nieczystości, fuj, i włóż je do specjalnych pojemników. Wypuść psy na wybiegi, po czym zdezynfekuj ich klatki i zagnaj je z powrotem. Zmyj wybiegi wodą z węża. Podaj zwierzętom wodę i jedzenie w kuwetach, sprawdzając wywieszki przy klatkach, czy któryś z psów nie ma specjalnej diety. Zapisz, który z psów wymaga szczególnej opieki - przycięcia pazurów, czyszczenia uszu, kąpieli odpchlającej czy czegokolwiek innego. Następnie czas na zabawy i ćwiczenia dla zwierząt. W zależności od dnia wybierz najpierw największe lub najbardziej aktywne psy i wyprowadź je na podwórze za schronisko, gdzie znajduje się około pół akra przestrzeni z kilkoma doszczętnie obsikanymi drzewami. Po ćwiczeniach dolej im wody, ale nie za dużo na raz. Wzdęcie może zabić. Wszystko, co wyda ci się ważne, zapisz na wywieszkach na klatkach. Jeśli wydarzy się coś złego - jakiś pies naciągnie sobie ścięgno, wymiotuje lub złapie jakąś chorobę - powiedz o tym Melisie. Spłucz podłogę, a potem umyj ręce, gdyż prawdopodobnie są brudne od psiej kupy lub czegoś równie paskudnego. Sprawdź, czy ktoś nie potrzebuje pomocy, na przykład w szopie z zapasami lub przy adresowaniu kopert. Nie pozwalają mi jeszcze odbierać telefonów czy zajmować się adopcjami. Wedle przepisów trzeba mieć ukończone osiemnaście lat, a moja praca to w końcu i tak "specjalista ds. opieki nad zwierzętami". Tak przynajmniej nazwano ją w formularzu wolontariatu. Jeśli już wszystkie twoje obowiązki zostały wypełnione, można zająć się tym, po co tu właściwie jesteś. Bo ja przychodzę tu po to, by po prostu przebywać wśród fioła na punkcie zwierząt. To znaczy, lubię je wszystkie, ale do psów mam szczególną słabość. Jest w nich coś, czego nie umiem opisać. Ich miłość do człowieka, ich wiara, że masz słuszność we wszystkim, co czynisz, jest niewiarygodnie czysta, wręcz nieskazitelna. Z psami można rozmawiać, mogę opowiedzieć im o wszystkim, co mnie boli, o wszystkim, czego nigdy nie powiedziałabym innemu człowiekowi. Być może mnie nie rozumieją, ale zawsze wysłuchają. Kocham własnego mieć nie mogę. Moja matka cierpi na potężne alergie, łyka masę tabletek i nosi inhalatory, a mimo to nie jest nawet w stanie prać moich rzeczy po powrocie ze schroniska. Nie rozumiałam tego, gdy byłam dzieckiem. Nie potrafiłam pojąć, jak człowiek może chorować tylko dlatego, że ma psa. Myślałam, że rodzice są po prostu dla mnie źli. Marzyłam o zwierzątku bardziej niż o czymkolwiek na więc Brad - to mój ojciec, nazywam go Wódz Brad - kupił mi akwarium z rybkami egzotycznymi. W końcu zwierzak to zwierzak, no nie? Co za różnica, czy ma płetwy czy futro? Hodowanie rybek to skomplikowana sprawa i oczywiście nie miałam pojęcia, jak się nimi zająć. Nie minął więc tydzień lub dwa, a wszystkie zdechły. Brad zaś wyciągnął wniosek, że jestem zbyt nieodpowiedzialna, by trzymać zwierzątka. Już wiesz, w jaki sposób ten człowiek rozumuje?Nie mając własnego zwierzątka, ani nawet szansy, że kiedykolwiek je dostanę, chodziłam do państwa Kaiser, by bawić się z ich pudlem Sassy. Państwo Kaiser byli starymi, dość opryskliwymi ludźmi, a Sassy niewiele się od nich różniła. Był to stary piesek o białej sierści z brązowymi, wrednymi oczkami, ale nie przeszkadzało mi to. Sassy lubiła mnie i i pozwalała się głaskać, gdy miałam na to ochotę. Brad oczywiście uznał to za dziwaczny wymysł i stwierdził, że zamiast tego powinnam wychodzić na dwór i bawić się lalkami Barbie czy czymś tam z dziewczynkami z sąsiedztwa. Nieraz słyszałam, jak mówił o tym Dlaczego ona nie ma żadnych przyjaciół? - narzekał. - Dlaczego nie bawi się z tą dziewczynką z naprzeciwka, z tą blondyneczką, no, jak jej było?- Cara? - mówiła moja matka, jak zwykle z lekkim przestrachem w głosie. - Och, nie wiem. Wydaje mi się, że Rachel nie za bardzo ją Cara miała w zwyczaju pluć do mleka innym dzieciakom w szkole. Bradowi nie wystarczało jednak takie Rachel niczego nie lubi, z tego co widzę - twierdził. - Pozwoliłaś, by się zbyt odizolowała, Elisha!I ciągnął swój wywód dalej, zupełnie jakby wszystko, co się ze mną działo, było winą matki. Nauczyłam się wtedy zamykać na jego słowa, co czynię do dziś, lecz matka brała je zawsze do siebie. Bez przerwy dawała mi różne drobne rady i podsuwała pomysły. Dlaczego nie zaprosisz do siebie tej czy tamtej dziewczynki, pytała. Dlaczego nie wstąpisz do drużyny piłki nożnej, nie chodzisz na zajęcia plastyczne po szkole czy na zajęcia w sali gimnastycznej? Próbowałam jej wytłumaczyć, że nie byłby to najlepszy pomysł, ale po jakimś czasie dałam sobie z tym spokój. Czułam się jak brzydkie kaczątko, próbujące wytłumaczyć, dlaczego nie ma zamiaru pływać z innymi małymi więc po szkole, gdy inne dzieci uprawiały sporty, grały na instrumentach lub bawiły się gdzieś, ja szłam w swoim kierunku - do Kaiserów, by spędzić trochę czasu z Sassy, lub na tył naszego ogrodu, gdzie pnie się winorośl. Siedziałam tam w milczeniu, patrzyłam na wiewiórki i ptaki, a potem układałam o nich historyjki i spisywałam je w zeszycie. Mam takich zeszytów około setki, wszystkie ułożone w stosy w szafie. Nigdy do nich nie zaglądam, a czasem nawet myślę, że powinnam je wyrzucić, ale nie umiem się na to że to dzięki tym zeszytom jakoś przetrwałam podstawówkę i gimnazjum. Co innego pozostaje, gdy jest się zbyt sprytną, by zadawać się ze świrami, lecz zbyt dużym świrem, by przebywać wśród sprytnych? Co pozostaje, gdy w stołówce nie ma stołu, przy którym siedzą tobie podobni? Będziesz walczyć? Uciekać? Spróbujesz zniekształcić samą siebie, by wreszcie dopasować się do reszty? A może spiszesz to wszystko? Zrobisz coś z niczego i stworzysz opowieści, które wypłyną z długich chwil samotności w ogrodzie, kiedy siedziałaś i zadawałaś sobie pytania: dlaczego nikt inny nie dostrzega rzeczy, które ty widzisz? dlaczego tylko tobie jest smutno, gdy robi się naprawdę zimno, a ptaki i wiewiórki, bezdomne koty i psy marzną i głodują? dlaczego nikt inny nie jest taki jak ty? Jesteś ostatnim przedstawicielem wymierającego gatunku. "Jestem na krawędzi wyginięcia" - napisałam kiedyś w jednym z moich zeszytów. Zauważył to głupi nauczyciel wychowania fizycznego i wezwał moich rodziców do Myślę, że Rachel ma problem z poczuciem własnej godności - oznajmił im na spotkaniu w cztery tak jakbym miała zaraz ześwirować i skoczyć z dachu sali gimnastycznej. Po wizycie moich rodziców w szkole miałam idiotyczne spotkanie z pedagogiem szkolnym, panem Hile (dzieciaki nazywają go Hile Hitler), który powiedział moim rodzicom… Znaczy się, mojej matce, bo Wódz Brad oczywiście był na jednej z tych swoich nie kończących się delegacji. Dlaczego ten człowiek w ogóle zadaje sobie trud, by jeszcze wracać do domu? Wracając do tematu, pan Hile oznajmił mamie, że co prawda nie dążę do samodestrukcji, a wymagam jedynie większej dawki interakcji z moimi rówieśnikami. Jezu, dzięki, panie Freud. To może zadzwonię do Cary Mlekoplujki? Wszystkie te wydarzenia nie wywołały w moim życiu żadnych zmian, poza tym, że przestałam zabierać zeszyty do sali gimnastycznej, a kilka dzieciaków przez jakiś czas przezywało mnie wariatką. Wielkie mi przecież miałam mówić o je właściwie przez przypadek. W zeszłym roku w ramach zajęć terenowych na biologii mieliśmy wycieczkę do zoo. Można pomyśleć, że nastolatki są zbyt wyrośnięte na takie atrakcje, ale nauczyciele przygotowali wtedy sporo ciekawych zadań. Mieliśmy między innymi przeprowadzać rozmowy z pracownikami zoo, którzy zajmują się zwierzętami, i w sumie było fajnie. Człowiek, który prowadził moją grupę, pracował w weekendy jako wolontariusz w schronisku dla psów i sporo opowiedział o swej pracy. Mówił, że opiekowanie się zwierzętami i szukanie dla nich nowych domów jest trudnym zajęciem, ale przynoszącym mnóstwo satysfakcji, więc wzięłam od niego kilka folderów ze schroniska ("Pomóż zwierzakowi! Uratuj czyjeś życie"). Poszłam tam w następną sobotę, by się kiedyś coś, co było tobie pisane? Coś, o czym po prostu wiedziałaś, że zostało dla ciebie stworzone, że pasujecie do ciebie niczym klucz do właściwego zamka? Nic w schronisku nie wydało mi się obce ani dziwne. Miałam wrażenie, że urodziłam się w tym miejscu, choć z początku Melisa, kierownik schroniska, miała wątpliwości, czy mnie przyjąć, pewnie z racji mojego młodego wieku. Mało mnie to jednak obeszło, po prostu przychodziłam do schroniska raz za razem, aż w końcu powiedziała: "No dobra, dobra", dała mi jeden z zielonych fartuchów z kieszeniami i umieściła mnie na stałe w Widzisz? - powiedziałam. - Mówiłam przecież, że należę do tego Cóż, psy cię lubią - odpowiedziała nie jest wesołym miejscem - żadne miejsce, gdzie zwierzęta poddaje się eutanazji, nie można nazwać wesołym (nie będę mówić, że się je usypia, przecież one nie śpią, tylko umierają). Panuje tu jednak dobra atmosfera - pomagam weterynarzom, myję psy, karmię je… Tak, karmienie to mój ulubiony obowiązek. Pies jest taki szczęśliwy, gdy podaje mu się jedzenie, jakby wszystko dobre, co może sobie wyobrazić, skupiło się na tej jednej czynności. Najwięcej radości zaś okazują te, które kiedyś do kogoś należały, przyzwyczajone do opieki. Niestety, poprzednie rodziny wyprowadziły się z miasta, powiększyły o kolejne dziecko lub po prostu się nimi znudziły, zupełnie jakby pies był zabawką lub urządzeniem, które można wyrzucić, gdy staje się niepotrzebne. Po co nam pies? Przecież można wykopać go z domu lub zostawić na progu schroniska jak worek ze śmieciami. Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, jak ludzie mogą być tacy okrutni. Melisa mówi, że brakuje im umiejętności czytania uczuć. Moim skromnym zdaniem cierpią na martwicę mózgu. Ich psy to psy domowe, rodzinne. Pozostawione same sobie nie umieją przeżyć. Giną pod kołami samochodów, zapadają na choroby, umierają z jednak inne psy, bezpańskie, psy z ulicy. One są inne. Nie da się ich pogłaskać ani nawet dotknąć, naprawdę. Nigdy nie nauczyły się potrzebować ludzi czy ufać im. One są jak ten, którego widzę dzisiaj zaraz po wejściu. To suka, przepiękny mieszaniec collie z brudną białozłotą sierścią. Kuli się cichutko w ostatniej klatce i przygląda się otoczeniu, ale starczy, bym podeszła bliżej, a wpada w szał. Gryzie kraty, własne ciało, wszystko, czego może sięgnąć, i nie przestaje, póki się nie cofnę. Jej warczenie jest głuche i potężne, przypomina odgłos darcia metalu. Nie przestaje warczeć, nawet gdy na powrót kuli się w kącie, przysiadając na zranionej tylnej łapie. Wśród krat widzę biel świeżego Ostra, nie? Jakbyś chciała poklepać piłę tarczową. Lassie z charakterkiem - mówi Jake, wielki, poczciwy facet z rzadką, siwą brodą. Poza Melisą to jedyny człowiek w schronisku, z którym mogę pogadać. Kiedy pierwszy raz tu przyszłam, pomyślałam, że wszyscy są tu jedną wielką rodziną i wszystkich łączy miłość do zwierząt, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby ich tu, no nie? Szybko się jednak przekonałam, że panuje tu hierarchia, a jakże. Skoro ktoś pracuje w schronisku od pięciu lat, to wybiera dla siebie najlepsze godziny w grafiku, ktoś inny ma wyłączność na najłatwiejszą robotę, a każdy może powiedzieć: "Zostaw moje nożyce" i "Hej, to mój fartuch". Co to wszystko ma niby wspólnego ze zwierzętami, pytałam sama siebie? Znów miałam problemy z przystosowaniem się, jak zwykle zresztą. Melisa twierdzi, że jestem czepialska. Jake zaś mówi: "Nie przejmuj się". Lubię Jake' Zeszłej nocy jechałem furgonetką na patrol - mówi i opiera się o klatkę ze szczeniakami. Wsuwa dłonie między pręty, by pieski mogły ciągnąć i tarmosić go za palce. Patrzę na jego dłonie, są szczupłe i delikatne, ale palce silne i brązowe. - Byliśmy we wschodnich dzielnicach. To kiepska okolica, pełno pustych domów. Tam mieszkają ćpuny, wiesz? Jakieś dzieciaki powiedziały nam o niej. - Kiwa głową w kierunku collie. - Kryła się w szopie, biedaczysko, ledwie mogła chodzić z tą nogą. Wdało się zakażenie, aż trudno uwierzyć. Musiało ją boleć jak licho, ale gdzie tam! Byś ją widziała! To wojownik jakich mało. Diabelnie się namęczyliśmy, zanim wpakowaliśmy ją do furgonetki. Już myślałem, że mi głowę odgryzie!Wychylam się w stronę jej klatki, powoli i ostrożnie. Warkot rośnie i cichnie, gdy się znów Środki uspokajające przestają powoli działać - mówi Jake. - Uważaj, Rachel. To naprawdę dzikie kuli się w klatce, złota, biała i brudna. Patrzymy na siebie, jej oczy to najciemniejszy brąz, jaki kiedykolwiek Nie ma sprawy - odpowiadam mu i jej także. - Sama w sumie też jestem dzika. Znów siedzę na zajęciach ze sztuki pisania. Nałożyłam dziś moje ulubione adidasy Converse'a ze srebrnymi sznurowadłami. Wyciągam nogi daleko przed siebie, niemalże zagradzając przejście między A może byś tak wzięła te błazeńskie buty? - mówi Vonda Washington, zmuszona przestąpić nad buty, jasne. Tylko dlatego, że nie są w tej chwili na topie. Kompletnie nie znam się na modzie. Po prostu nie wiem, o co w tym chodzi. Raz popularne było noszenie dwóch T-shirtów jeden na drugim, zawsze czerwonego z czarnym lub niebieskiego z żółtym. Pasowały do siebie tylko ściśle określone kolory. Kto to wszystko wymyśla? Kto o tym niby decyduje? Teraz wszędzie widać motyw żółwia, w okularach słonecznych, spinkach do włosów, obrączkach, we wszystkim, jak leci. Założę się, że połowa z tych ludzi nie ma nawet pojęcia, co to Cruzelle oddaje właśnie wypracowania. Za "Pieskie życie" dostaję 94 punkty, a u dołu kartki widzę kilka słów, skreślonych jej zabawnym charakterem pisma. "Chciałabym porozmawiać z tobą po lekcji".- Proszę. - Podaje mi jakiś dokument, gdy podchodzę do niej w trakcie przerwy. Co to takiego? Jakiś formularz zgłoszeniowy? - Rzuć na to okiem. To konkurs na opowiadanie dla uczniów szkół wyższych, maksymalnie 3000 słów, pierwsza nagroda to "Susan Jardine" - wyjaśnia. - Autorka Osobistych mocy, czytałaś może?To właśnie lubię u pani Cruzelle. Traktuje cię, jakbyś potrafiła myśleć, jakbyś dla zabawy czytała literaturę dla Słyszałam coś o tym - odpowiadam, choć nie jestem tego pewna. - Ludziom się Och, Jardine to niezwykła pisarka. Oprócz tego, że jest jurorką w konkursie, w nagrodę przez dwa tygodnie będzie prowadzić dla zwycięzcy zajęcia z pisania na Uniwersytecie Stanowym. Jestem przekonana, że powinnaś wziąć udział, Rachel. Z tym - przy tych słowach wskazała na "Pieskie życie", wystające z mojej teczki. - Twoje opowiadanie trzeba oczywiście przedłużyć, tu i ówdzie należy dokonać kilku przeróbek, ale sądzę, że to naprawdę dobra zerkam na formularz i czytam: "Dwa tygodnie intensywnych zajęć".- Dobrze się zastanów - mówi pani Cruzelle, gdy ponownie rozlega się dzwonek. Spóźnię się na biologię, cholera. - I daj mi znać, co drodze do domu wstępuję do biblioteki i pytam o Osobiste Wypożyczone - mówi chłopak za biurkiem. Ma głowę ogoloną na łyso, a jego skóra lśni czekoladowo. W uchu ma niewielki, złoty kolczyk punktowy. Na identyfikatorze widzę jego imię - JuWan. - Mogę cię wpisać na listę oczekujących - proponuje. - Lubisz Susan Jardine?- Pewnie, jasne. Znaczy się, pewnie, że lubię. - Nagle nie wiem, gdzie podziać wzrok. JuWan uśmiecha się, a ja natychmiast odwracam się i ruszam w stronę Mogę prosić kartę biblioteczną? - Zatrzymuje mnie jego nieruchomo, jakby mnie zamurowało, niczym ostatnia Kartę biblioteczną - JuWan powtarza karty oczywiście zajmuje mi całą wieczność. W plecaku mam bałagan co się zowie - grzebię wśród zeszytów, kompaktów, starych wypracowań z historii, folderów schroniska i zmiażdżonych batoników "PowerBar", które dawno już powinnam była wyrzucić. Gdy wreszcie podaję mu kartę, jestem czerwona jak burak, wręcz czuję, jak płonie mi skóra. Nienawidzę tego uczucia. Zupełnie jakby nade mną migotał neon: "Hej, spójrzcie wszyscy! Patrzcie, jak mi głupio!"- Zadzwonimy, gdy książka wróci do biblioteki - mówi JuWan, wciąż uśmiechnięty. - Miłego dnia!Powietrze na zewnątrz smakuje wspaniale - jest chłodne i wilgotne, co szybko mnie studzi. Fajnie by było odezwać się do tego chłopaka. Nie od razu flirtować czy coś tam, ale po prostu powiedzieć coś mądrego, może nawet pogadać chwilę dłużej. Dlaczego kiedy już trafię na jakiegoś inteligentnego chłopaka, co nie zdarza mi się prawie nigdy, po prostu nie umiem z nim rozmawiać? Większość chłopaków w mojej szkole to grandziarze, świry lub zwykli średniacy, którzy wzięliby mnie za przybysza z Marsa, gdyby poznali choć część moich myśli. Nie mam więc sposobności, by trenować sztukę konwersacji z płcią przeciwną, a kiedy już spotkam kogoś interesującego, wychodzę na idiotkę. A matka dziwi się potem, czemu nie chcę umawiać się na jest już w domu, gdy wracam ze szkoły, jej van koloru lazurowego stoi na podjeździe. Na stole w jadalni leży stos papierów z Centrum Wspierania Twórczości. To jej miejsce pracy, matka zajmuje się zdobywaniem stypendiów dla artystów lub coś w tym stylu. Byłam u niej raz czy dwa i wszyscy jej koledzy wykrzykiwali na mój widok: "Och, czy to twoja córka, ta pisarka?" albo "Musicie mieć mnóstwo wspólnego!" Że co niby? Tylko dlatego, że pochodzimy z tego samego zakamarka puli genowej? Matka ma opinię wolnomyśliciela, bo nosi klekoczącą, ręcznie robioną biżuterię i zdarza jej się wrzasnąć "kurwa" w biurze… Nie sądzę, by była złym człowiekiem, ale niektóre jej zachowania doprowadzają mnie do szału. Choćby to, że zadaje milion pytań tam, gdzie starczyłoby jedno: Jak się masz? Jesteś pewna? A mogę ci w czymś pomóc? Albo to, że wciąż się czymś denerwuje, załamuje ręce i bez przerwy przeprasza wszystkich za wszystko. Dlaczego myśli, że wszystko jest jej winą?Jak choćby w tej …późno zeszłej nocy. - Słyszę, jak rozmawia przez telefon. - Tak mi przykro, powinnam była zadzwonić. Ale wpadnę tam dzisiaj, na sto procent. Mogę jeszcze odebrać je dzisiaj? Och, wspaniale, dzięki! Uratowałeś mi życie…Wyciągam formularz zgłoszeniowy, a potem "Pieskie życie". Skoro opowiadanie należy przedłużyć, może napiszę coś o schronisku? Jutro mam dyżur, od dwunastej aż do zamknięcia. Ciekawe, co się dzieje z tą collie? To bardzo dziki pies, taki pies, jakiego zawsze chciałam mieć na własność. Lassie z charakterkiem, przypominam sobie słowa Jake'a i wybucham Spójrzcie, kto ma dziś dobry humor - mówi matka. Znów ma ten nerwowy uśmiech, jakbym sama była dzikim zwierzęciem, gotowym ugryźć, gdy ktoś podejdzie o cal za blisko. - Pewnie miałaś dobry dzień w W mojej szkole? Żartujesz chwilę mam wrażenie, że matka chce coś powiedzieć, potem zmienia zdanie, by powiedzieć coś całkowicie innego, aż wreszcie rezygnuje. Słyszę jej Miałam właśnie zamówić coś na obiad. Może od Kam Linga? Co o tym myślisz?- Jedzenie to mam w ręku formularz zgłoszeniowy. Mogłabym pokazać go matce, ale nie robię tego. Zastanawiam się, jak wygląda Susan Jardine. Osobiste moce… Pisarstwo jest przecież swego rodzaju osobistą mocą, no nie? Cóż, Rachel - słyszę jej głos w swojej głowie. Wyobrażam ją sobie ciut na kształt pani Cruzelle, ale jest smuklejsza i lepiej od niej ubrana. Potrafisz znakomicie wniknąć w istotę rzeczy, mówi. Twoja praca jest dojrzała i wnikliwa; gdy tylko zaczęłam czytać, wiedziałam, że będzie najlepsza ze dzięki, odpowiadam jej w myślach. Widzi pani, piszę, odkąd byłam małym dzieckiem i…- …kurczak z orzeszkami? - Matka wrzasnęła mi niemalże do ucha. - Rachel, kurczak z orzeszkami czy co chcesz?- Nie wrzeszcz na mnie! Może być kurczak, co za różnica, Boże drogi…Matka kończy zamawiać, znów słyszę jej Teraz będziemy jeść? - pytam, wsuwając formularz zgłoszeniowy do zeszytu. - Jest dopiero wpół do szóstej. Co z brakującym elementem?- Z czym?- Wódz Brad, pamiętasz go jeszcze? Czyżby już raz na zawsze podarował sobie przychodzenie do domu?- Och, Rachel! - Nagle jej głos staje się ostry i drżący. Przypomina teraz głos tonącego, słyszany pod wodą. - Dlaczego wciąż musisz wygadywać takie rzeczy?- Że niby jakie? Czy to moja wina, że nigdy nie ma go w domu?- To niczyja wina, Rachel. Taką pracę ma twój ojciec. Musi być tam, gdzie jest to wytłumaczenie już miliony razy i kompletnie w nie nie wierzę. Mój ojciec jest informatykiem, specem od komputerów, a nie chirurgiem neurologiem czy strażakiem. Mógłby pracować w domu, na tym komputerze, który dostał z pracy, a który kurzy się tylko na jego biurku, albo na swym laptopie… On jednak woli być gdzie indziej niż z nami, w domu. Chciałabym, by chociaż raz to Niech sobie będzie, gdzie chce - mówię, chwytam plecak i zeszyt, po czym mijam matkę i ruszam w kierunku mojego pokoju.
Praca zdalna idealna na jesień (Pisemne umawianie spotkań) 9h/tydzień. 3 100 - 5 100 zł / mies. brutto. Wrocław, Śródmieście. Praca dodatkowa. Typ umowy: Inny Doświadczenie nie jest wymagane Dyspozycyjność: Elastyczny czas pracy Miejsce pracy: Praca zdalna + 1 inne. Odświeżono dnia 13 listopada 2023.Dzięki podróżom przekonujesz się, ile jesteś wart – mówi Grzegorz Kapla, dziennikarz, podróżnik, pisarz, reporterAutor kryminału „Bezdech” zdradza, gdzie serwują najlepszą kawę na świecie, czym różni się turysta od podróżnika i dlaczego w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdziekolwiek na Kapla: Chcesz zapytać, czy dziś biegałem?Agnieszka Michalak: Ej, to ja zaczynam wywiad. Skąd wiesz, że właśnie o to chciałam spytać?Przeczytałem w twoim notesie. Kiedy piszesz o aferach – a ja pisałem o nich, gdy mieszkałem jeszcze w Świnoujściu – szybkie czytanie tekstu do góry nogami jest kluczową umiejętnością. Robisz wywiad z jakąś szychą, on ma na biurku stos papierów, czasem bardzo ważnych, nie chciałby, żeby ktokolwiek znał ich treść, udajesz, że pytasz o coś, co jest mu na rękę i czytasz. Zapamiętujesz sygnatury i daty. Potem wysyłasz mu zapytania w sprawie pisma takiego a takiego, a on nie wie, kto ci to ujawnił, gdzie ma przeciek…To biegałeś dziś czy nie?Oczywiście, staram się biegać codziennie – takie uzależnienie, bez drugiego dna. Dziś biegło się całkiem nieźle, bo było 18 stopni, a nie – jak wczoraj trasą biegniesz?Zależy czy spałem, czy nie, bo od początku epidemii moja bezsenność nieco się pogłębiła i porządne spanie bywa luksusem. Zwykle biegam godzinę. Wokół Starego Miasta w Warszawie, potem nad Wisłą, dalej przecinam któryś z mostów, bo po praskiej stronie wciąż jeszcze rośnie prawdziwy las. Na koniec próbuję wbiec po schodach na górkę maryjną. Kiedyś umierałem w połowie pierwszej próby, dziś znowu biegnę pięć mam budowy biegacza i nigdy nie osiągnę w tym sporcie sukcesu, ale ci, którzy walczą wbrew ograniczeniom imponują mi bardziej od tych, co zdobywają medale. Machamy sobie w trasie i wiem, że oni też mi kibicują. Lubię ten czas dnia, słucham TOK FM lub Trójki. Mądrzy ludzie o czymś dyskutują, a ja potem to komentuję na blogu „Kapla w drodze”.Wspomniałeś o twoim mieście, Świnoujściu. Opowiedz o swojej pierwszej poważnej podróży relacji Świnoujście – Warszawa?Raczej już Warszawa–Świnoujście. Bal szkolny mojej córki. To było naprawdę ważne, fryzjer, te sprawy. Powiedziałem, że będę. Spóźniłem się dwadzieścia minut, bo zapomniałem, że nie mogę przepłynąć w śródmieściu promem na rejestracjach innych niż to było?Dawno, nie pamiętam. Przecież wiesz, że nie używam kalendarza ani też, że nie masz żadnego numeru w telefonie i do nikogo nie dzwonisz, czekasz na telefony od tak. Nie mam książki teleadresowej w komórce i wolę do nikogo nie dzwonić, ale zawsze odbieram, albo oddzwaniam. Boję się też listów poleconych, które kiedyś oznaczały tylko już siwe włosy, kiedy opuszczałeś Świnoujście?Jasne. Kiedy piszesz o aferach, trzeba się spodziewać kłopotów, bo źli ludzie nie poddają się bez walki. Procesy o naruszenie interesów różnych ważnych osobistości, między innymi głowy państwa, trwały przed różnymi instancjami pięć lat. Żadnego nie przegrałem, ale miałem dość takiego życia. Rzuciłem to wszystko, wyjechałem w Karkonosze i zostałem przewodnikiem górskim. Pomyślałam, że czas na życie, które będzie całkowicie odmienne od tego, które wiodłem dotychczas. Z tamtego etapu zachowałem tylko umiejętność pisania, robienia zdjęć i zamiłowanie do był dobry czas. Mieszkałem w tych górach, chodziłem po nich z turystami, miałem prawdziwą męską przyjaźń. To nie są wysokie góry, ale potrafią dać w dupę. No i może nawet spotkałem miłość… Pomyślałem, że jeśli popracujemy w Warszawie, zarobimy na dom w górach. I nie będzie trzeba już mieszkać na staromiejskim poddaszu, ale w chacie, w której pachnie świerkowym drewnem i z której widać siwe szczyty. Ten plan powiódł się połowicznie. Moja ówczesna dziewczyna ma ten dom z kimś do stolicy przyjechałeś?Tak, na zaproszenie Joanny Rachoń z redakcji „MaleMan”, dla której robiłem wcześniej jakieś materiały, wywiady. Zacząłem pracę redaktora i miesięcznie zarabiałem tyle, ile wcześniej przez rok będąc freelancerem. Zresztą odkąd przestałem się utrzymać z malowania wysokich konstrukcji – kominów, latarń morskich czy mycia szyb w wieżowcach – żyłem z robić magazyny, to zupełnie inny rodzaj dziennikarstwa, niż pisanie do dzienników. Dziennik to głównie adrenalina, litry kawy i kilka paczek papierosów dziennie. Nie ma nic wspólnego ze sztuką. A tworzenie magazynu daje szansę, żeby po swojemu opowiedzieć świat innym ludziom, żeby podzielić się dobrymi historiami. To nie jest łatwe, bo dziś redaktorzy magazynów muszą iść na setki kompromisów, w tym reklamowych. To wymusza w jakimś sensie zakres tematyczny. Poza tym ludzie kupują kolorową prasę dlatego, że widzą na okładkach sławne osobistości. Na szczęście jeśli się tylko chce, można wciąż znaleźć sporo przestrzeni, żeby powiedzieć o świecie, w taki sposób, w jaki chcesz to zrobić. To wielki przywilej i dają ci podróże?Dzięki nim przekonujesz się, ile jesteś masz na myśli?Czy umiesz pokonać lęk przed samotnością, brakiem wygód, niebezpieczeństwem, wysiłkiem fizycznym. Kiedyś nie miałem takiego lęku, ale jestem w takim miejscu w życiu, że czas brać to pod uwagę. Podczas ostatniego wyjazdu – Kambodża, Wietnam, Laos, Tajlandia – brałem pod uwagę ewentualność, że mogę nie dać lata temu dałeś radę na pustyni…To zupełnie inna okoliczność. Przez pustynie jechałem z drużyną Poland National Team w rajdach cross country, naszą dakarową reprezentacją. To było zadanie drużynowe. Nie siedziałem w samochodzie sam, kiedy się zakopaliśmy to we dwóch z Mateuszem Szelcem, który prowadził w najtrudniejszym terenie. Mieliśmy telefon satelitarny, którego wprawdzie nigdy nie użyliśmy, ale nie było powodu do obaw. Zawsze ktoś by nas wyrwał z najgorszej kabały. Życie z kimś jest dużo łatwiejsze niż w pojedynkę. Dziś w podróże jeżdżę swoją pierwszą wyprawę?Prapierwszą odbyłem do NRD z ojcem. Wtedy można było przekroczyć tylko granicę z Niemcami. Przywiozłem pluszowego szopa pracza naturalnej wielkości. Pojechaliśmy pociągiem, bo samochodem byłby jeszcze większy kłopot z celnikami. A pierwsza podróż, w której poczułem się podróżnikiem a nie turystą, odbyła się różni się jeden od drugiego?Turysta to człowiek, którym w drodze ktoś się opiekuje. Podróżnik musi o wszystko zadbać sam. A, są jeszcze włóczędzy – to ci, którzy nie mają właściwie dokąd wrócić. Wciąż są w drodze. I ja siebie tak traktuję. Nie mam na końcu drogi domu jak pan Phileas Fogg, który po 80 dniach dookoła świata wie, że musi wejść po schodach i tam jest koniec jego podróży. Ja nie wiem, gdzie kończy się moja droga. Nie mam takiego miejsca, do którego mogę się odwołać mentalnie w jakiejś dramatycznej co z poczuciem bezpieczeństwa? Dużo podróżujesz – nie paraliżuje Cię jego brak?Poczucie bezpieczeństwa straciłem w wieku 14 lat, kiedy wyjechałem z rodzinnego domu, żeby zostać marynarzem. To była męska szkoła przetrwania, test charakteru. Nieustannie dostawało się w piernicz od starszych kolegów. Po takim doświadczeniu fali trudno odbudować poczucie bezpieczeństwa. Ale czy to mnie paraliżuje? Pewnie tak. To latami się odkłada i pokłosiem jest chociażby bezsenność. Podczas snu traci się kontrolę – jeśli żyjesz w permanentnym poczuciu braku stabilizacji, to przynajmniej chcesz mieć kontrolę wzrokowo-słuchową. A podczas snu jej nie masz, więc się przed nim instynktownie bronisz. Ale ten strach nie paraliżuje mnie na tyle, żebym zaprzestał poznawać zatem do pierwszej wyprawy, którą odbyłeś jako zaczęło się od przyjaźni. W połowie lat 90. w Polsce został uruchomiony program, dzięki któremu miała się podnieść w narodzie znajomość języka angielskiego. W ramach tego projektu do Świnoujścia – za te nasze marne pieniądze, za które nic nie można było kupić – zjechał nauczyciel angielskiego. Nowozelandczyk Jan Bordgdorf. Przyjeżdżał do wybranego kraju, żeby mieszkać w nim przez pół roku i uczyć. Zaprzyjaźniliśmy i dzięki niemu pozbywałem się wschodnioeuropejskiego sześciu miesiącach Jan wyjechał do Kairu. Tam w British International School uczył bogate dzieci z rodziny Husajna. Mieszkał na wyspie Gezira, w bardzo luksusowej dzielnicy, w kilkupokojowym apartamencie. Pojechałem do niego – kiedy piliśmy alkohol i spadały nam z parapetów doniczki z kwiatami nie musieliśmy sami ich sprzątać. Była od tego ekipa porządkowa. Któregoś dnia wręczył mi przewodnik Lonely Planet, zawiózł na dworzec, wsadził do autobusu jadącego do Marsa Matruh i powiedział: „Oaza Siwa to miejsce, do którego musisz dotrzeć”. I tak z turysty stałem się jazdę tym autobusem?Pewnie. Mężczyźni siedzieli po jednej stronie, kobiety po drugiej. Jechaliśmy przez pustynię – byłem wtedy po raz pierwszy na Saharze. W rudej mgle było widać, że coś lśni w oddali. Kiedy autobus podjechał bliżej, okazało się, że przy drodze stoi facet ze strzelbą. Kierowca nawet się nie zatrzymał. Do dziś mam dreszcze, kiedy pomyślę o Siwa – oazie zamieszkałej przez ludzi – albinosów. To jedno z najważniejszych miejsc w moim odbyłeś dziesiątki podróży. Relacjonowałeś je w reportażach „Gruzja. W drodze na Kazbek i z powrotem”, „Duchy we śnie, duchy na jawie” – o mieszkańcach Papui Nowej Gwinei, którzy żyją na granicy wolności i niewoli, chrześcijaństwa i animizmu, a granica ta „przebiega w poprzek ich serc”. I moja ulubiona „W końcu i ty zapłaczesz. Z Baku do stóp Araratu”, w której piszesz: Czekamy. I znowu cisza. Panna czyta książkę, ja spisuję notatki z podróży. Kiedyś powstanie z nich książka o granicy między Europą a Azją. Właśnie tu jestem. Za plecami mam starą, kolchidzką, grecko-chrześcijańską kulturę opartą na mitach i świętych księgach żydów i chrześcijan. Pijemy wino, jemy mięso, podrywamy dziewczyny…” Wracasz pamięcią do tych miejsc? Co stamtąd w tobie zostało?Ledwo pamiętam, co kiedyś pisałem. Ale kiedy to przeczytałaś, nagle stanęła mi przed oczami tamta scena. Jednak dobrze to wszystko spisać – papier nie zapomina. Stawiasz trudne pytania. Z tych podróży już nic we mnie nie zostało, bo one są już opisane, nazwane. W głowie za to kotłują się te, których nie opowiedziałem. Do nich wracam myślami przede książkę o Chinach…No tak – ale kiedy piszę reportaż o danym miejscu, to tak jakbym tę podróż przeżywał kolejny raz. Kiedy zaczęła się pandemia, pomyślałem, że czas skończyć opowieść o Państwie Środka, której zresztą połowę miałem już jednak głównie opowieść nie o kraju, a o człowieku, który nie potrafi się z nikim porozumieć. Czułem się tak, kiedy tam wylądowałem. Nie mówiłem w ichnim języku, nie znałem ideogramów, nie umiałem niczego przeczytać. A poza Pekinem, Szanghajem czy Hongkongiem niewielu mówi tam po angielsku. Chiny blokują strony Googla, Wikipedii, FB, nie masz dostępu do nawigacji. Nie masz kontaktu ze swoim jest właśnie o tym, jak poradzić sobie z samotnością. Chiny są świetnym poligonem. Musisz nauczyć się pozawerbalnej komunikacji. Możesz kupić zeszyt i kiedy idziesz na obiad, możesz narysować w nim kota, potem go przekreślić i pokazać kucharzowi. Wtedy jest szansa, że dostaniesz do zjedzenia kurczaka. Kiedy zatykasz nos, wiedzą, że szukasz toalety. Chociaż gestykulacje wbrew pozorom nie są łatwe – bo Chińczycy są dobrze wychowani i powściągliwi, nie machają rękoma, nie ocierają się o siebie w tłumie, noszą maski – jeszcze wtedy głównie z powodu zanieczyszczenia. Byłem tam w trudnym czasie, bo w okresie Nowego Roku. Wtedy wszyscy podróżują i nie sposób zarezerwować żadnych za to było kolorowo…Nawet nie wiesz, jak bardzo. Po kilku tygodniach na prowincji – na Nowy Rok wylądowałem w Hongkongu i okazało się, że muszę mieszkać na 4 metrach kwadratowych w 16 osób, a każde z łóżek kosztuje 200 euro za noc. Cała ta podróż wyniosła mnie mniej niż tydzień tam. Ale Hongkong jest miastem ze snu, jest Hollywoodem Dalekiego Wschodu. Kiedy jako mały karateka oglądasz „Wejście smoka”, patrzysz na scenę, w której Bruce płynie łodzią, a za plecami ma Wzgórze Wiktorii. Mijają lata, jesteś dokładnie w tym samym miejscu i masz dreszcze. No i Bruce też tam jest. Jego spiżowy pomnik patrzy ci prosto w oczy. Zresztą na promenadzie Tsim Sha Tsui widzisz też odciśnięte dłonie Jackie Chana czy Jeta że w głowie tlą Ci się nieopowiedziane historie…Najfajniejszą z nich jest opowieść o Ameryce Południowej. Byłem tam – od Meksyku po Ziemię Ognistą – kilkanaście razy, w sumie ze dwa lata. Najpierw włóczyłem się sam po kilka tygodni albo miesięcy, potem wracałem z okazji rajdu Atakamy, Rajdu Dakar, wyjazdów prasowych, czy po prostu, żeby tam przeżyć najbardziej utkwiło ci w pamięci?Hm… kiedy jesteś na południu Afryki w powietrzu czai się agresja. No dobrze, może z wyjątkiem Mozambiku, który jest krajem ludzi niezwykle życzliwych, wyluzowanych. Rozwarstwienie społeczne nie jest tam szczególnie widoczne – wszyscy są biedni. W RPA widzisz z jednej strony ludzi obłędnie bogatych, z drugiej skrajną biedę, a między tymi grupami – przepaść. I tam właśnie czujesz w nozdrzach jakąś złość, gniew. Tymczasem w Ameryce Południowej w powietrzu wisi po prostu seksualność. Nie pytaj, co to oznacza. To się czuje i co Cię tam najbardziej zaskoczyło?Mrówkojad. Nie dziw się, na pewno takiego nie widziałaś (śmiech). W niewielkim górniczym mieście Santa Elena de Uairén w barze „Pod szalonym koniem” czy jakoś tak, żyje sobie taki mrówkojad, który zabawia gości. Kiedy ktoś daje mu palec, potrafi go wciągnąć strasznie mocno. A że nie ma zębów, nie może go odgryźć. Cały bar umiera ze kuchnia? Arenas, tamales, chicha czy queso blanco?Żebyś mnie zabiła, nie pamiętam nazw wielu potraw, które na świecie jadłem, choć kuchnia bywa przygodą. Czasem przyjemną, jak kawa z koglem moglem w Wietnamie, wyrazisty smak wina Casillero del Diablo w Chile, psie mięso z okazji świąt w jakimś indonezyjskim China Town. A w Hondurasie przedstawiciele unikalnej kultury Garifuna wypływają na ocean łodziami, by rękoma łowić żółwie. Żółwia nie można zabić zanim otworzy się łomem jego skorupę. Wiesz, w podróży wiele elementów życia definiuje się na nowo. Jedzenie należy do tej grupy – nie wszyscy przecież zajadają się genetycznie modyfikowaną soją i guacamole, przez które giną ostatnie dzikie lasy. Odkąd Europa pokochała awokado, karczuje się afrykańskie lasy, by je sadzić. Tak jak wcześniej dżungla Borneo zniknęła, żeby dać przestrzeń pod uprawę palmy olejowej, z której robimy trzy lata temu po raz pierwszy wspomniałeś, że pracujesz nad kryminałem, byłam przekonana, że akcję osadzisz gdzieś w świecie. Chociażby w takim Hondurasie. Tymczasem „Bezdech” dzieje się w Warszawie. Dlaczego?Bo jestem przede wszystkim reporterem i najłatwiej opowiedzieć mi o tym, co widzę. Uważam, że w powieści musi zadziałać zasada prawdopodobieństwa, więc do fiction używam tych samych narzędzi, co w przypadku reportażu. Czasem osadzam akcję np. na Borneo, które znam, ale podczas rewolucji, która naprawdę się tam odbyła w latach sześćdziesiątych. W moich kryminałach tło historyczno-obyczajowe zawsze jest odbiciem końcu w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdzieś indziej, bo zamiast wody piją krew…Po raz pierwszy przyjechałem do Warszawy, by zobaczyć film „Misja” w Kinie Skarpa, o którym radio mówiło, że ma salę z najlepszym nagłośnieniem w kraju. Przyjechałem i siedziałem obok Andrzeja Łapickiego. Więc Warszawa była dla mnie miastem z bajki. A za drugim razem znalazłem się tu po to, by napisać reportaż o ludziach, którzy wyjechali z wielkich miast na wieś i robią ciekawe rzeczy. Tak poznałem panią Magdę Kępińską, która prowadziła artystyczne warsztaty dla dzieci. U niej poznałem pewnego malarza i on mi powiedział o tych do dziś tak patrzę na Warszawę, która jest wielkim cmentarzem i wielkim zobowiązaniem dwóch kultur: żydowskiej i polskiej. Chociaż nie wiem, czy dwóch – one przecież w ciągu tysiąca lat zdążyły tak zrosnąć się ze sobą, że stworzyły jedność – w 1861 roku w czasie, kiedy Rosjanie strzelali do manifestantów na Placu Zamkowym, żydowski gimnazjalista Michał Landy bierze krzyż z rąk zabitego księdza i idzie na czele tego pochodu. Sam też ginie. Dla całych pokoleń Warszawa to miejsce warte największych poświęceń. Dlatego to i dla mnie szczególne opowieści o stolicy ubierasz w formę kryminałów?Kiedy żyjesz z pisania, wiesz, że nie chodzi o to, ile napiszesz, a o to, ile sprzedasz. Jakkolwiek brutalnie to brzmi. Dziś ludzie wolą kryminały niż opowieści obyczajowe. Chciałem sprawdzić, czy potrafię zbudować napięcie. Kiedyś pani w kiosku Ruchu poleciła mi książkę Remigiusza Mroza. Tak ją polecała, że nie mogłem odmówić. Okazało się, że pan Remigiusz potrafi opowiadać w tak cudownie bezczelny sposób, że zasada prawdopodobieństwa go nie przytłacza. To było tak dobre, że pomyślałam wtedy, że i ja spróbuję. „Bezdech” powstał w 32 dni. Drugi kryminał pisałem pół roku. A trzeci, „Bezmiar” kosztował mnie naprawdę dużo że pracujesz teraz nad opowiadaniem i skończyłeś kolejny kryminał…Skarpa Warszawska organizuje ciekawy projekt, w ramach którego kilku autorów kryminałów pisze opowiadania o najcenniejszych obiektach z Muzeum Narodowego. Ja pracuję nad opowieścią o czternastowiecznej rzeźbie Zbawiciela z… wydrążoną głową. Pojawia się po raz pierwszy w 1351 roku w źródłach pisanych jako wyposażenie Kościoła Bożego Ciała we Wrocławiu. Dziwna historia, bo herbem Wrocławia jest głowa Jana Chrzciciela. W tym czasie na Śląsku templariusze mają swoją komandorię, a wielki mistrz templariuszy został spalony na stosie, bo czcił bafometa, czyli głowę Jana Chrzciciela. Co to ma wspólnego ze współczesnym zabójstwem osób badających rzeźbę z Muzeum Narodowego? co do kryminału, „Bezsen” znowu będzie przede wszystkim o to? Skoro nie możemy jej tak łatwo oswoić w rzeczywistości, to chociaż oswajajmy ją w literaturze. Opowieść dzieje się dwutorowo, w stanie wojennym i jednocześnie podczas epidemii koronawirusa. To dobry kontrapunkt. Rzecz dzieje się podczas wyborów. Okazuje się, że jeden z kandydatów na prezydenta jest zamieszany w tajemnicze morderstwo, które z kolei ma związek z odnalezieniem pewnej każdym razem, kiedy się widzimy przychodzisz na spotkanie z jakąś książką. Co obecnie czytasz?Zaraz zaczynam nową książkę Joanny Jax. Dzieje się w 1920 roku w Warszawie. Główny bohater jest komunistą, chce internacjonalnej wspólnoty oraz likwidacji państw narodowych. Zakochuje się w dziewczynie, która pochodzi z konserwatywnej rodziny i jest narodową jak motyw z szekspirowskiego „Romea i Julii”.Raczej odniósłbym ten wątek do obecnej sytuacji w Polsce. Powiem ci więcej, kiedy przeczytam. Wiesz, kolejna lektura to trochę tak jakbym się udawał w kolejną podróż tylko bez non stop w jesteśmy w tej samej drodze, bez powrotu. Możemy iść bezmyślnie i marnować czas, ale możemy też pozwolić sobie na zachwyt nad światem. Nie trzeba zaraz lecieć do Papui. Trzeba tylko podejść dość blisko, żeby zacząć widzieć. Tysiące ludzi mijają codziennie tablicę z opisem czynu Michała Landego i przegapiają jedną z najlepszych opowieści Starego Miasta.Praca: Wychowawcy w domu dziecka w Legnicach. 133.000+ aktualnych ofert pracy. Pełny etat, praca tymczasowa, niepełny etat. Konkurencyjne wynagrodzenie. Informacja o pracodawcach. Szybko & bezpłatnie. Zacznij nową karierę już teraz!Nieprzebyte lasy zamiast sieci autostrad, stada niedźwiedzi grizzly zamiast tłumów ludzi, walka z przyrodą o przetrwanie zamiast codziennego dojeżdżania do pracy paliwożernym samochodem. Alaska to jedno z ostatnich miejsc na świecie, gdzie natura utrzymała swą nienaruszoną okazałość. Tutaj biały człowiek, mimo że obecny od ponad 300 lat, jest tylko gościem. Alaska to największy, a zarazem najsłabiej zaludniony ze stanów Ameryki. Zdajemy sobie sprawę, że w 10 dni, które mamy do dyspozycji, na pewno nie zobaczymy wszystkiego. Zamiast zaliczania najważniejszych atrakcji wybieramy więc swobodną włóczęgę. Chcemy poznać Alaskan, posłuchać ich opowieści. Poczuć tę krainę. O tym, jak bardzo „innym” stanem jest Alaska, świadczy sposób, w jaki mówi się tutaj o reszcie kraju – Lower 49, czyli „tamten daleki świat poniżej 49 równoleżnika”. Oferując spokój, ciszę i komfortową izolację od polityki i wielkomiejskiego zgiełku, Alaska przyciąga różnej maści dziwaków z całego kontynentu. Pierwszego spotykamy już na trasie do parku Denali. Staruszek resztki siwych włosów ma związane w długi kucyk, a ciemne okulary maskują przepite oczy. Minivan, którym nas podwozi, cały obwieszony jest indiańskimi symbolami i stanowi jednocześnie dom dla niego i psa, z którym dzielimy coś, co od dawna nie jest już tylnym siedzeniem.– Widzicie te chmury?– Tak... Co z nimi?– Widzicie, jakie są nienaturalnie regularne? Zdradzę wam tajemnicę – to chmury wyprodukowane przez człowieka. Armia USA ma w okolicy tajne podziemne bazy, z których za pomocą mikrofal próbuje kreować pogodę. Ale to im się nie uda. Przyroda jest silniejsza!Park Narodowy Denali, w którym położony jest szczyt McKinley, to symbol Alaski i punkt obowiązkowy każdej wycieczki. Nas przyciąga tu także magia miejsca, którą stworzył Jon Krakauer, opisując historię młodego Chrisa MacCandlessa w książce Into the Wild (Wszystko za życie). Niestety, mit najdzikszego miejsca w USA szybko znika za sprawą setek turystów, asfaltowych parkingów, kas biletowych i dziesiątek formalnych procedur. Do wnętrza parku dostęp jest możliwy tylko w oficjalnych autobusach, które przemierzają 90-kilometrowy odcinek szutrowej drogi od siedziby parku do wioski Kantishna pod masywem McKinley. Siedziba nosi nazwę Centrum Dostępu do Dziczy, a pozbawieni poczucia humoru parkowi rangersi traktują to śmiertelnie serio. Każdy odwiedzający park musi przejść półgodzinne szkolenie, po którym składa podpis na „kontrakcie z dziczą”. W jego ramach spędzający noc na terenie parku muszą wywiesić na namiocie pozwolenie na przebywanie w danej strefie. Biorąc pod uwagę, że to największy park narodowy USA, z jedną drogą, zastanawiamy się, kto będzie te pozwolenia sprawdzał. Niedźwiedzie? Kolejne punkty kontraktu precyzują nawet, jak należy stawiać kroki. Dowiadujemy się, że zużyty papier toaletowy trzeba zabrać ze sobą. Dostajemy na to specjalny pojemnik, w którym mamy też trzymać... jedzenie. – Jeśli coś się nie podoba, w Ameryce jest wiele innych parków! – kończy szkolenie strażniczka. Idziemy za jej radą i rezygnujemy z pomysłu „noclegu w dziczy”. Zamiast tego wybieramy kemping. Wieczorem pójdziemy na pokaz psich zaprzęgów. Niesmak dnia poprzedniego przygasa za sprawą widoków i przeżyć, które zapewnia nam Park Denali. Poranna zła pogoda nie wróżyła niczego dobrego, lecz jak to bywa w górach w jednej sekundzie chmury się rozchodzą, ukazując oddaloną o prawie 80 km samotną ogromną sylwetkę sięgającego ponad 6 000 m Denali („Wielki” w języku Indian Athabasca). Spektakl trwa, niestety, niecałe dziesięć minut. Przez okno autobusu z niecierpliwością wypatrujemy obiecanej „dziczy”, lecz – pewnie za sprawą silników dziesiątek autobusów – dzicz wybrała się na kawę. Po kilku godzinach jazdy przez czerwono-złote jesienne wrzo-sowiska, wśród górskich masywów, docieramy do Kantishny – dawnej osady traperskiej w górach Alaska tego punktu wyruszały pionierskie ekspedycje na najwyższy szczyt Ameryki Północnej, w tym wyprawa pierwszych zdobywców w 1913 r. W latach 30. ubiegłego wieku samoloty startujące z położonej po południowej stronie masywu Talkeetny zaczęły wozić ekspedycje wprost na lodowiec Kalhitna. Pozwoliło to oszczędzić 1 400 m podejścia, przeprawy przez rwące rzeki oraz... kilka miesięcy. Obecnie skuteczna ekspedycja zajmuje średnio mniej niż dwa tygodnie. Denali powszechnie uważa się za górę trudniejszą do zdobycia niż się-gającą ponad 2,5 km wyżej Everest. A to za sprawą zimna – średnia roczna temperatura wierzchołka wynosi bowiem –40 stopni! Rozmawiamy chwilę z rangersem. Opowiada, że przynajmniej raz do roku trafia się grupa zapaleńców, którzy chcą wejść na Denali drogą pierwszych zdobywców. Zazwyczaj kończy się to zatopieniem więk-szości sprzętu podczas próby pokonania McKinley na dachu Ameryki Północnej stanęli po raz pierwszy 26 lipca 1974 r. Wśród sześciu zdobywców był młody, nikomu nieznany Jerzy Kukuczka...Wsiadamy do autobusu powrotnego i szczęście znów się do nas uśmiecha. Najpierw widzimy niedźwiedzicę grizzly z dwoma małymi psotnikami, któ-re biegają jak szalone, zderzając się co chwila z wielką mamą. Następnie dwa łosie widowiskowo walczą o względy miss klempy. Na koniec dostajemy prawdziwy deser – potężny grizzly szukając jagód, podchodzi tuż pod okna autobusu. Urzeczeni tym widowiskiem auto-stopem uciekamy czym prędzej od zatłoczonego Centrum Dostępu do Dziczy w kierunku to małe, prowincjonalne miasteczko – aż trudno uwierzyć, że jest centrum regionu kilkakrotnie większego od Polski. Z miejscowego lotniska odlatują awionetki będące jedynym środkiem transportu stąd aż po Morze Beringa i Ocean Arktyczny. Znajduje się tu chyba najbardziej północny uniwersytet świata, którego wydział biologiczny prowadzi pod miastem hodowlę karibu i wołów piżmowych. O ile widok stada migrujących karibu przytrafia się niektórym podróżującym po północnej Alasce lub sąsiednim kanadyjskim Jukonie, o tyle dla piżmowołów Fairbanks to prawdziwe tropiki. Ich naturalny rejon występowania zaczyna się daleko na północy, u wybrzeży Oceanu Arktycznego. Dzięki posiadaniu najgrubszego futra świata nie muszą zapadać w sen zimowy. To grube futro i wielkie rogi wyrastające wprost z gołej czaszki tworzą bardzo sympatyczny wizerunek. Przed paniczną ucieczką powstrzymuje mnie jedynie oddzielająca nas siatka. Centrum miasta jest dosyć nietypowe, nawet jak na Alaskę. Zamiast szachownicy uliczek i budynków jest tam... wielka łąka Creamera, miejsce na „przerwę techniczną” dla migrujących ptaków. Raj dla ornitologów i naszej „technicznej przerwie” ruszamy dalej. Drogi asfaltowe prowadzą stąd już tylko na południe. Na północ wiedzie prawie 700 km szutru przez tundrę, rzekę Jukon i Góry Brooksa do Prudhoe Bay, gdzie z Morza Arktycznego od lat 60. wydobywa się ropę naftową. Przejażdżka Dalton Highway może sama w sobie stać się przygodą życia. Stąd najłatwiej ruszyć w naprawdę dzikie ostępy, by odnaleźć miejsca nietknięte jeszcze ludzką stopą. Jednak przejazd przez Bramy Arktyki to co najmniej dwa dni w jedną stronę – zapisujemy w notatniku kolejny cel na przyszłe podróże i zamiast na północ, docieramy do Delta Junction. Tutaj swój początek bierze AlaskaHighway, prowadząca w kierunku zachodnim do odległego o ponad 2 200 km Dawson Creek w Kanadzie. Gdy w grudniu 1941 r. Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, Amerykanie przestraszyli się utraty Alaski. Ze swoimi bogactwami naturalnymi, ogromnym i prawie niezaludnionym terytorium oraz długą i skomplikowaną linią brzegową była oczywistym i jednocześnie trudnym do obrony celem. Co najważniejsze jednak, Alaska nie miała lądowego połączenia z resztą Stanów. Zaledwie ośmiu miesięcy potrzebowało amerykańskie wojsko, by położyć półtora tysiąca mil asfaltu! Alaska Highway nie miała jednak okazji pokazać swego militarnego znaczenia, bo Japończycy po zajęciu dwóch wysp w archipelagu Aleutów odstąpili od kolejnych ataków. W Delcie nie czekamy długo na transport. Do swojego rozklekotanego pick-upa zabiera nas Dave. Starszy i zupełnie łysy, ale krzepki i żywotny, jest prawdziwym Alaskanem, jednym z niewielu w swoim pokoleniu urodzonych na tej ziemi. Budowa w latach 60. rurociągu, wzdłuż którego jedziemy już od Fairbanks, „otworzyła rzekę z ludźmi”. Z rzadka mijamy maleńkie wioski. Dla nas to raj pustych prze-strzeni i dzikiej przyrody. Dla Dave’a – nieznośne tłumy. Przez kilka godzin słuchamy z otwartymi buziami opowieści o „wielkiej rybie”, polowaniach na dziką zwierzynę, spotkaniach z niedźwiedziami, włóczęgach po tajdze i wspinaczce na McKinleya w latach 70. A wszystko to w rytmach Franka Sinatry. – Teraz już nie ma prawdziwych alpinistów. Jak z kumplami wchodziliśmy na Denali, do plecaków pakowaliśmy whisky i fajki. Ale była impreza w ostatnim obozie! Do McCarthy docieramy nocą, w strugach deszczu. Gdy zastanawiamy się, co ze sobą począć, jak zwykle w takich sytuacjach rozwiązanie pojawia się znikąd. Dostajemy zaproszenie od przewodników na imprezę w rytmach Boba Marleya z okazji zakończenia sezonu w górach. Poza nami jest jeszcze jeden turysta – Szwajcar Alain, który przyjechał tutaj na rowerze z... południa Argentyny!Park Narodowy Gór Wrangla i św. Eliasza, który rozciąga się jeszcze hen daleko za granicą kanadyjską, ma powierzchnię większą niż cała Szwajcaria. Są tylko dwie wioski: McCarthy i sąsiednie Kennecott, do których turyści docierają tylko przez trzy miesiące w roku. Od połowy września pozostają już tylko stali mieszkańcy, łącznie 15 osób. Szczyty dwóch potężnych pasm górskich przekraczają 5000 m. Ruszając w głąb parku, należy liczyć się z rwącymi rzekami, śniegiem oraz niedźwiedziami grizzly. Nareszcie odnaleźliśmy prawdziwą, dziką Alaskę. Wrzesień to ostatnie dni funkcjonowania taksówek powietrznych, które oferują przeloty nad zapierającymi dech widokami największych na świecie lodowców górskich. My musimy obejść się smakiem – od paru dni deszcz nie przestaje padać nawet na sekundę.– Macie pecha. Sześć tygodni świeciło słońce, to teraz musi się wypadać – mówi właścicielka hoteliku wywieszając tabliczkę: „Zapraszamy w maju”. Zanim odjedziemy, poznani wczoraj przewodnicy zabierają nas kilka kilometrów w górę doliny do Kennecott, opuszczonej wioski górniczej zawieszonej nad lodowcem. Aż trudno uwierzyć, że 60 lat temu mieszkało i pracowało tutaj kilkaset osób, a kolej codziennie wywoziła urobek do odległego o sto mil portu nad Pacyfikiem. Dziś po kolei zostały walące się wiadukty, a po kopalni miedzi upiorne budynki. Atak japoński sprowokował nie tylko budowę wielkiej szosy, lecz również destrukcję kopalń i ich linii głównej drogi podwozi nas z powrotem wielka ciężarówka, za której kierownicą siedzi... 14-latek.– Przez deszcze odwołali nam szkołę!– Macie szkołę w McCarthy?– No, w domu. Mama uczy mnie, siostrę i syna sąsiadów. Ale od tych deszczów mogą pójść wały powodziowe, a trzeba się przygotować na zimę.– I ty też to robisz?– Wszyscy. Ojciec kazał mi nawieźć piachu. Znam miejsce z dobrym piachem na trzydziestej mili. Valdez zostało założone pod koniec XVIII w. przez Hiszpanów, którzy w tym okresie wraz z Rosjanami i Brytyjczykami ścigali się o zajęcie północnych rubieży kontynentu. Choć całe wybrzeże Alaski jest urocze, trzeba przyznać Hiszpanom, że miejsce wybrali najpiękniejsze: u stóp gór Chugach, na końcu cudownego fiordu. Matka Natura przysyła tu co rok największe w świecie ławice łososi, które wpływają w górę Copper River na tarło. W zeszłym roku zatokę pokonało ponad 30 mln sztuk. Gdy na jesieni opadł poziom wody w rzece pobliskie łąki i bagna usiane były rybami. Symbolem Valdez może być zatem tylko łosoś. Jest wszędzie – malowany na plakatach, drewniany na płotach, nawet betonowy w asfalcie. Oraz rzecz jasna w knajpach – smażony, wędzony, solony, łosoś-burger, łosoś-taco. W pewnym sensie nietaktem jest pytać miejscowych, czym się zajmują w czasie wolnym. Jak to czym? Wędkowaniem! Z jednym z nich przyjechaliśmy właśnie do Valdez. Opowiadał, jak wygląda okoliczna produkcja łososia w puszce, w jaki sposób należy ułożyć, wędzić, suszyć i jak uzyskać słynny różowy kolor mięsa. Koszt pozyskania „surowca” jest praktycznie zerowy:– Wystarczy włożyć patyk do wody... Najwięcej to mnie puszki kosztują, 5 dolarów za sztukę.– A potem po ile sprzedajesz? Sprzedajesz? Nie żartuj. Robię dla siebie. Kto by to kupił, jak ma swoje! A żeby sprzedawać, to jeszcze jakieś homologacje, etykiety, daty ważności...Valdez reklamuje się jako „Ulubieniec Matki Natury”. I faktycznie, mimo że miasteczko samo w sobie jest mało ciekawe, ofertę krajoznawczą ma bogatą: trasy rowerowe wokół fiordu, kajaki morskie, wycieczki kutrami na halibuta, spacery do lodowcowych jęzorów ginących w wodzie zatoki, raftingi i wspinaczki o wszystkich poziomach trudności. Po drugiej stronie fiordu znajduje się terminal końcowy rurociągu. Nie uda nam się jednak go obejrzeć – po 11 września obiekty strategiczne w USA są strzeżone jak Fort Knox. Innych aktywności też nie mamy szansy zażyć – znów pada. Każda pora roku ma swoje wady i zalety. We wrześniu mamy okazję podziwiać krajobrazy upstrzone kolorami jesieni, choć ciągle pada. W lecie jest więcej słońca, lecz życie uprzykrzają komary i meszki. Po południu siadamy na prom Chenega odpływający do Whittier. Przed rejsem oglądamy z pokładu „morskich pieszczochów” – przesympatyczne wydry. Spędzają całe dnie, wylegując się w wodzie na plecach, z łapkami założonymi na brzuchu i zadartym ogonem – jakby oglądały telewizję, trzymając nogi na stole. To ich futro w XVII w. przywiodło tutaj rosyjskich traperów. Przez 150 lat rosyjska kolonia zamorska istniała tylko dzięki i dla futer wydr. Sprzedano ją Amerykanom za-raz po tym, jak gatunek został wytrzebiony. Obecnie pieszczochy znów pływają w wodach Pacyfiku. Rejs trwa trzy godziny. Pogoda okazuje łaskawość i z zapartym tchem podziwiamy ten cudowny zakątek świata. Krystalicznie czysta woda z milionem maleńkich skalistych wysp i biała skalno-lodowa ściana Gór Chugach. Nasz prom powoli dopływa do „ukrytego portu” Whittier. Zbudowany w trakcie wojny, do lat 90. w ogóle nie widniał na mapach. Utrzymanie portu w Zatoce Księcia Williama w razie ataku było kluczowe, bo miejsce to nie zamarza w zimie. Wybrano lokalizację, której nikt nie będzie się spodziewał, obok lodowca i bez żadnego logicznego dostępu od strony lądu (jego brak zastąpiono siedmiokilometrowym wąskim tunelem w skałach). Po raz kolejny zmieniamy środek transportu. Alaska Railroad, zbudowana w czasie gorączki złota, rozciąga się od Fairbanks na północy po południowy kraniec Półwyspu Kenai. Mamy szczęście podziwiać południowy, najpiękniejszy odcinek trasy kolejki. Półwysep Kenai niekiedy nazywany jest Alaską w pigułce: ośnieżone szczyty, pola lodowe, fiordy i zatoki, wyspy wulkaniczne, jeziora, dzika zwierzyna i linia kolejowa przez środek tego wszystkiego. Początek trasy wiedzie brzegiem oceanu wzdłuż ogromnej zatoki wcinającej się głęboko w ląd – Turnagain Arm. Pływy potrafią tu sięgać 16 stóp, czyli ponad 5 m! Zatoka ucieka, a my wjeżdżamy w jesienną, kolorową tundrę. Mijamy duże jezioro Kenai, którego brzegi porastają purpurowe wrzosy. Sceneria szybko się zmienia, gdy zaczynamy piąć się w kierunku przełęczy. Trasa nie raz jest wyryta w skałach. Jęzorów lodowcowych możemy prawie dotknąć przez okno. Tuż przed przełęczą pociąg pokonuje serpentyny, aby wspiąć się na wysokość prawie 1 000 stóp (330 m), którą traci w ciągu kolejnych kilku kilometrów, docierając do Pacyfiku w Seward. Szwendamy się chwilę po Seward, które robi miłe wrażenie. Wąskie uliczki z zabudową pamiętającą czasy gorączki złota, wśród których poukrywane są klimatyczne kafejki. Niektóre sklepy rozdają towar za pół ceny – end of season. W Seward gwarno i tłoczno jest nie tylko w lecie. Styczeń przynosi ze sobą tłumy szaleńców gotowych wystartować w najtrudniejszej gonitwie psich zaprzęgów – Iditarod. Zes-poły złożone z 16 zwierzaków i maszera przez dwa tygodnie pokonują ponad 1 800 km zimowej tajgi i tundry, w terenach zupełnie bezludnych. Trasa kończy się w Nome nad Morzem Beringa. Schodzimy ścieżką przez krzaki wzdłuż wąwozu. Nagle zarośla zaczynają szumieć – na dnie wąwozu dostrzegamy grizzly. Ucieka jak poparzony. Faktycznie, to płochliwe zwierzęta, które boją się człowieka, dopóki nie nauczą się kojarzyć go z jedzeniem. Kolejnym naszym celem są słynne alaskańskie wulkany, wyrastające z oceanu po zachodniej stronie półwyspu Kenai. Do pokonania mamy niewiele ponad 100 km, więc spokojnie zatrzymujemy się w ciekawszych miejscach. Rano odwiedzamy Exit Glacier, północny jęzor pola lodowego Harding Icefield. Idąc przez las, daleko przed czołem lodowca mijamy tabliczki z różnymi datami liczonymi od początku XIX w. Oznaczają one zasięg lodowca w kolejnych latach. Widok przemawia do wyobraźni. Globalne ocieplenie jest faktem, który tutaj widać szczególnie wyraźnie. Na temat odpowiedzialności człowieka za taki stan rzeczy Alaskanie mają jednak wyraźne zdanie:– Bzdura... Widzisz tu gdzieś jakiś przemysł, fabryki? A samochodów ile dziś widziałeś? Może pięć. Lód się cofa od 1800 r., pół wieku przed rewolucją przemysłową. Teraz jest cieplej, kiedyś będzie zimniej, zwyczajna kolej Kenai Lake droga prowadzi wzdłuż rzeki Kenai. Można wypożyczyć kajak i popływać po jeziorze, spłynąć fragmentem rzeki lub pokonać ją aż do ujścia do oceanu. Ale nie we wrześniu, dziś temperatura nie chce przekroczyć 10ºC, a właścicielka wypożyczalni zamyka interes na zimę. Zamiast w dół kajakiem ruszamy pieszo w górę. Skyline Trail prowadzi skrajem gór Kenai. Po wyjściu nad linię lasu mamy półwysep jak na dłoni: Turnagain Arm na północ, góry i Harding Icefield na południe, nakrapianą jeziorami nizinę na zachód, ocean, z którego hen wystają piramidy przekraczające 3 000 m: Iliamna, Redoubt i Spurr. Jake’owi akurat przegrzał się płyn hamulcowy i zatrzymał się w miejscu, gdzie staliśmy. Jak każdy Alaskanin jest początkowo zamknięty. Zadaje pytania i pozwala nam mówić. Chce się przekonać, z kim ma do czynienia. Wreszcie zaczyna się odkrywać i raczy nas historiami o prawdziwej walce z przyrodą, o tym jak w wieku 10 lat został drwalem, zanim jeszcze wybudowano rurociąg i wyasfaltowano drogi. Alaskanie w zaskakujący sposób potrafią łączyć amerykański indywidualizm z poświęceniem dla innych. Każdy poza swoim domem w miasteczku ma chatę gdzieś głęboko w lesie, o której nikt nie wie. Widząc natomiast, że auto stoi na poboczu albo ktoś potrzebuje podwózki, zawsze się zatrzymają. Dawniej zostawienie kogoś przy drodze na mrozie i wietrze oznaczało śmierć. Te nawyki pozostały, co nas cieszy.– Słuchajcie, akurat trwa sezon, więc na wszelki wypadek wożę broń na pace. Nie mielibyście nic przeciwko, żebym zatrzymał się na chwilę ustrzelić łosia, jak by wypadł nam na drogę? Wiecie, 800 kilo mięsa to zapas na cały rok! Po porannej kawie wybieramy się na długi spacer plażą. Wielkie lodowe piramidy wulkanów wystające z ciemnych wód Oceanu Spokojnego wyglądają trochę irracjonalnie. Prawdziwym wyzwaniem jest wspinaczka na taki wulkan. Wysokość i trudność porównywalne z alpejskimi, a start – dokładnie z poziomu zero. Na miejsce może nas dowieźć tylko hydroplan, do wynajęcia w Kenai bądź w Homer. Następnie kierujemy się do centrum Kenai, gdzie podobnie jak w odległym o 50 mil Ninilczyku stoi najprawdziwsza... cerkiew. To przedziwnie trwałe skutki działalności misjonarzy prawosławnych w XVIII i XIX w. Pośród społeczności Indian Athabasca żyjących wzdłuż traktów rzecznych oraz wyspiarskich Aleutów i tutaj, na Kenai, prawosławie jest najczęściej wyznawaną religią. Prawosławna msza po angielsku, pop Eskimos śpiewający litanię po rosyjsku i Biblia sprzed dwóch wieków w języku aleuckim zapisanym cyrylicą – takie dziwy spotykasz tylko na Alasce! W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze Homer, z trzykilometrową sztuczną mierzeją zbudowaną po to, by zmniejszyć pływy na zatoce i uratować statki przed osiadaniem na mieliznach. Krajobraz zmienił się od ostatnich kilku dni. Na kopułach Gór Chugach pojawia się śnieg.– Na Alasce mówimy na to termination dust (kurz końcowy). Dawniej pierwszy śnieg oznaczał, że ludzie zaczynali serio myśleć o zimie. I tak macie szczęście, bo w zeszłym roku termination dust pojawił się już na początku, a nie w drugiej połowie września – wyjaśnia Elaine, z którą jedziemy do Anchorage. Oczywiście, chwilę później zaprasza nas na nocleg i oferuje, że rano odwiezie nas na psuje nam rzut oka na notatnik. Żal odjeżdżać, jeszcze tyle zostało do zobaczenia! Na pewno tu wrócimy! No to w drogę – Alaska ■ Najsłabiej zaludniony (627 tys.), a zarazem największy stan USA (1 717 tys. km2, czyli 5,3 razy więcej niż Polska). ■ Każda pora roku jest tutaj na swój sposób atrakcyjna. Wiosna w tundrze przypada na czerwiec, białe noce – od maja do lipca, kolorowa jesień – od połowy sierpnia do połowy września, zorza polarna – zima. ■ Nie ma bezpośredniego połączenia z Polski na Alaskę. Z jedną przesiadką (we Frankfurcie, Pa-ryżu, Londynie, Nowym Jorku) można dotrzeć za ok. 4,5 tys. zł (w dwie strony). Z dwiema przesiadkami (dodatkowo w Salt Lake City, Houston lub Seattle) – bilet wychodzi ok. 1 tys. zł taniej. ■ Wynajęcie samochodu na tydzień to koszt ok. 350 USD. Benzyna kosztuje ok. 3 USD za galon (1,9 zł za litr). ■ Dobrze jest mieć międzynarodowe prawo jazdy – wielojęzyczna książeczka, którą dostaniemy w urzędzie na podstawie nasze-go prawa jazdy (formalnie nie jest to konieczne, ale polski dokument będzie dla stróża prawa zupełnie niezrozumiały).■ Transport autobusowy jest słabo rozwinięty i bardzo drogi. Istnieje jedna linia kolejowa z Seward na Płw. Kenai, przez Anchorage i Denali, do Fairbanks. ■ Najbardziej niezawodnym środkiem transportu na Alasce jest autostop – ludzie są tu Przyzwyczajeni do pomagania sobie. ■ Jeśli dysponujemy czasem oraz funduszami, warto polecieć do jednej z wiosek położonych z dala od cywilizowanego świata w prawdziwym „alaskańskim buszu”. Loty tego typu obsługuje lokalne lotnisko w Fairbanks, ceny w dwie strony wahają się od 400 do 700 USD. ■ Wśród najciekawszych miejsc, które mogą się stać celem takiej wycieczki, warto wymienić: Galena (Indianie Athabaska żyjący nad Jukonem), Nome (nad Morzem Beringa) oraz Point Barrow (osada eskimoskich łowców wielorybów). ■ W Nome istnieje możliwość wynajęcia helikoptera i dotarcia do prawdziwego „końca świata” – na skalną wyspę Mała Diomeda, z której widać rosyjską Wielką Diomedę.■ W każdej miejscowości jest biblioteka miejska, gdzie za niewielki datek można korzystać z szybkiego internetu. ■ W większych miasteczkach znajdziemy hostele, motele oraz lodges (20–40 USD za noc). ■ Dobrze rozwinięta jest sieć kempingów samoobsługowych (5–10 USD za namiot). ■ Nie ma formalnych problemów z rozbijaniem się na dziko. ■ Na lunch godne polecenia są mufinki (2 USD) z kawą (1,5 USD) w przytulnej kawiarence ■ Na obiad wszędzie dostaniemy tradycyjną amerykańską potrawę, czyli burger, na tysiąc sposobów (6 USD). ■ Na wybrzeżu trzeba spróbować łososia oraz halibuta (10 USD). W interiorze warto zapoznać się z myśliwym i dostać zaproszenie na domową kolację z łosia lub niedźwiedzia. ■ W restauracjach jest zakaz serwowania dziczyzny.■ Ceny produktów spożywczych przy obecnym kursie dolara są niższe niż w Warszawie. Wędrówki i ■ W „przygotowaniu do odbioru” Alaski pomogą lektury: Różaniec w śniegu. Zapiski z Alaski ks. Andrzeja Maślanki, Wszystko za życie Jona Krakauera, Klondike: The Last Great Gold Rush Pierre’a Bertona, Biały Kieł Jacka Lon-dona, Alaska – przewodnik Lonely Planet.Kiedy zaczynałam pracę w domu, byłam przekonana, że ergonomia pracy, to puste frazesy behapowców. Każdy pamięta te infografiki z odległością oczu od monitora, odpowiednim kątem zgięcia łokcia w stosunku do krzesła i innymi nieżyciowymi pierdołami, do których nikt nigdy się nie dostosował.W dniu 24 lipca 2020 roku w Krasnobrodzkim Domu Kultury odbyło się otwarcie wystawy rysunku Krzysztofa Kiszki pt. „Włóczęga serca” (pierwotnie planowano je na 18 marca). Jest to pierwsza wystawa otwarta w KDK po ponad czteromiesięcznej przerwie w działalności KDK spowodowanej pandemią koronawirusa. Wystawa została otwarta inaczej niż zwykle. Ze względu na obowiązujące ograniczenia wernisaż odbył się bez udziału zaproszonych gości. Otwarcia dokonali Dyrektor Krasnobrodzkiego Domu Kultury Mariola Czapla i autor prac – Krzysztof Kiszka. Wydarzenie zostało utrwalone na filmie, do obejrzenia którego serdecznie zapraszamy. Krzysztof Kiszka – urodził się w 1981r., w Janowie Lubelskim. Absolwent Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach (obecnie Uniwersytet Jana Kochanowskiego). Rysować uczył się samodzielnie, choć inspiracje czerpie z różnorodnych źródeł. Twórczo zgłębia wiele tematów, upodobał sobie światło i cień, lecz podejmuje również próby wniknięcia w świat barw. Przygodę z rysunkiem rozpoczął w szkole podstawowej i niezmiennie trwa ona po dziś dzień. Zawodowo realizuje się jako nauczyciel, rozwija również swe zainteresowania pisarskie i teatralne. Współpracując od lat z Grupą Teatralną „WARTO”, pisze scenariusze i współreżyseruje sztuki. Jego debiutem pisarskim jest książka pt.: „Siewca Niepokoju”. Prezentacja wystawy jest również inna niż zwykle. Prace składające się na wystawę można oglądać w oryginale w sali wystawowej KDK, ale można je również zobaczyć w Internecie na stronach: oraz facebook/Krasnobrodzki Dom Kultury. Wystawa internetowa jest obszerniejsza – prezentuje nieco więcej prac niż jest ich w sali wystawowej. Serdecznie zapraszamy do obejrzenia wystawy zarówno w Krasnobrodzkim Domu Kultury (z zastosowaniem się do obowiązującego reżimu sanitarnego) jak i w Internecie. Ekspozycja w sali widowiskowej KDK będzie czynna do końca sierpnia 2020 roku. Zobacz zaproszenie videoplakat – Wystawa rysunku Krzysztofa KiszkiPobierzKRZYSZTOF KISZKA – TAMARA & GRZEGORZ (2018)KRZYSZTOF KISZKA – JAN I HELENA ( KISZKA – CONAN WOJOWNIK (2016)KRZYSZTOF KISZKA – WŁÓCZĘGA WSRÓD GWIAZD (2016)KRZYSZTOF KISZKA – TAMARA & GRZEGORZ (2016)KRZYSZTOF KISZKA – CONAN ZDOBYWCA (2017)KRZYSZTOF KISZKA – BEZCENNY SKARB (2017)KRZYSZTOF KISZKA – MAŁGORZATA (2012)KRZYSZTOF KISZKA – LOGAN & LAURA ( KISZKA – ZA GŁOSEM SERCAKRZYSZTOF KISZKA – HUGH & NICOL (2016)KRZYSZTOF KISZKA – OGRÓD OLIWNY (2016)KRZYSZTOF KISZKA – MAŁGORZATA (2017)KRZYSZTOF KISZKA – MÓJ ANIOŁEK (2017)KRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKA
Wykonywanie pracy zdalnej może wiązać się z normalnym zatrudnieniem, może też być formą samozatrudnienia. Istnieje wiele zawodów, w których można się realizować z dala od biura, we własnym domu. Oto najpopularniejsze przykłady zdalnej pracy. Tłumaczka – to jeden z najpopularniejszych zawodów, które nie obligują do pracy w
Wcześniej czy później przychodzi w życiu taki czas, że człowiek czuje potrzebę rzucenia roboty i zanabycia biletu w jedną stronę do GdzieśDaleko. Nie żeby na zawsze. Ale tak na jakiś czas. Bez planu, bez skrępowania datą biletu powrotnego. Przemierzyć solo kawałek nieznanego świata. Żeby wrócić bardziej uspokojonym. Cieszącym się codzienną rzeczywistością, bo przecież narzekać nie mam na wiec trafiło i mnie. Rodzina nie zdziwiła się zbytnio zważywszy na moją postępującą od kilku lat nieuleczalną chorobę zdiagnozowaną jako Podróżnicze ADHD. „Jedź, Tato/Mężu - może jak wrócisz to się ustatkujesz…”Rzucenie roboty udało mi się w 50% (będę pracował zdalnie na pół etatu).Miejsce startu - padło na Ekwador. Dlaczego? Tak jakoś... Jeszcze nie byłem w Ameryce Pd. Koleżanka właśnie opowiadała mi jak to na Galapagos jest nieziemsko, tylko że mega-drogo bo tam tylko rejsy wypasionymi wycieczkowymi statkami i trzeba bookować rok na przód. Hmmm… Ameryka Pd to nie jest jakiś ultra drogi region świata. Musi się dać zrobić to po mojemu. Dlaczegoby nie zacząć stamtąd? Miejsce tak samo dobre jak każde inne tak się tu znalazłem. Włóczę się zatem po wyspach tutejszych na razie tydzień. Warto by blog jakiś poprowadzić - może pisarzem zostanę jak/jeśli dorosnę (w co moje dzieci i zona szczerze wątpią)Składam więc z emaili na surowo krótkie relacje z minionego tygodnia, a dalej postaram się ciągnąć na bieżąco. Z góry przepraszam za niespójność. I za jakość zdjęć (komórka). Licząc każde 10g bagażu, które będę przez niewiadomojakdługo nosił na plecach – lustrzanka nie wchodzi w grę).24/9/2016No fajnie jest na tym Galapagosie. Wyszedłem tylko z mojego uroczo-kolorowego hoteliku rodem ze spaghetti westernu i zaraz wpadłem w foczkowe szaleństwa. Chętnie pozują, a są wśród nich nawet Foczkowe Myszka (No POPACZ jaki jestem Piękny!)Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] /wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: Myszko – to nasz kot, który jest absolutnie świadomy tego, że jest Najpiękniejszym Kotem na Świecie/). Oczywiście musiałem strzelić tez słodką selfcię z foczkami na pomoście. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] A to wszystko w centrum Stolicy Galapagos (Miasto liczy sobie aż 6tys mieszkańców i z lotniska do Centrum idzie się 5 minut ). Slooow A tak właściwie to nie są żadne foczki tylko Lwy Morskie, ew. Morskie Wilki (los Lobos Marines)Pozdrawiam z San Cristobal. natknąłem się na kolejnego Stwora. A Tata zapewniał ze tu jest bezpiecznie...Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] 25/9Idę na drugi koniec miasteczka, mijam lotnisko i przez porośnięte krzakami pola lawy dochodzę na wschodnie wybrzeże wyspy - do plaży zwanej La Loberia. piasku wyleguje się tu stadko lwoczek (lew-foka). Uczestniczę w zawodach w turlingu plażowym konkurując z przewodnikiem lwoczego stada. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Zadziwiona moją foczą postawą - młoda lwoczka przychodzi powąchać mój plecak. Etam - niefajnie jakoś toto pachnie...Załącznik: Capture [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Moim ulubionym zajęciem staje się pływanie z lwokami. Szczególnie lubią obracać się w wodzie wokół osi. Też się wiec obracam, aby nie odbiegać od reguł gry. Następnym razem zabiorę kamerkę. Ganiamy się pod wodą dość długo aż podpływa alfa-samiec i daje do zrozumienia, ze to jego foczki są jednak. „OK, bez nerwów - już spływam...”Na kamieniach wygrzewaja sie Smocze Stwory. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] To zdaje się są morskie czarne iguany. Wyglądają jak wyjęte z Parku padać drobniutki deszczyk. Mgiełka taka właściwie. I tak już zmierzcha - wracam do San Cristobal życie toczy się powoli. Bardzo powoli. Z rana ławki na promenadzie są zajęte, Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] ale dla mnie nie ma to znaczenia, bo pracuję. Po południu pływanie z foczkami (nabieram wprawy w obrotach pod wodą – foczki to lubią. Potem wizyta w latarni morskiej chronionej przez strażnika, którego czujność należy najpierw zmylić, bo inaczej donośnie warczy. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] 28/9Dzisiaj pojechałem rowerem na wulkan El Junto. Krater zalany wodą - jest jedynym na wszystkich wyspach Galapagos zbiornikiem naturalnej wody pitnej. 700m przerosło moje możliwości kolarskie, więc złapałem rowero-stopa, a właściwie aut-stopa rowerem. Rower wrzuciłem na pakę pickupa i tak 2ma samochodami z przesiadką dojechałem – lazy-way – pod wulkan, który był cały w chmurze i w deszczu. Za to spowrotem miałem 15km cały czas z górki. Aż się hamulce gotowały. Spoko: Slow-slow. W pewnym momencie wyprzedził mnie profesjonalny kolarz na profesjonalnym rowerze. Zasuwał z górki no-limits. Trochę mu pozazdrościłem sprzętu – ja bym się na moim bał tak... Za zakrętem zrewidowałem moje (drobne) poczucie zazdrości. Kolarz właśnie gramolił się z krzaków – na szczęście w tym miejscu gęstych i dobrze amortyzujących. Nic mu się nie stało poza solidnym podrapaniem. Pomogłem gościowi wygrzebać się na drogę. Dalej pojechał już z większą rezerwą. I w tym samym miejscu gdzie w tamta stronę wjechałem w chmury i deszcz – teraz z nich wyjechałem w słoneczną pogodę. Wygląda, że ta chmura z deszczem na stałe jest zakotwiczona na wulkanie. Widać to też po roślinności: nad morzem wyschnięto-krzaczasto-kaktusowa, a w tej chmurze – dżunglasta (na szczęście dla niefortunnego Kolarza).30/9Jako rzekłem - niewiele się dzieje. Przypływy. Odpływy. Czas sączy się z morską wodą przez korzenie mangrowców. Czasem pada deszczyk, który jest właściwie mgiełką. Po 5 dniach postanawiam się na wyspę wyższej kategorii turystycznej - Santa Cruz. Prom - okazuje się być średniej wielkości motorówką (na kilkanaście osób). Zaprzęg 700 mechanicznych rumaków w układzie "trojka" (300-konne Suzuki wspierane po bokach 2-ma 200-konnymi Yamahami) błyskawicznie zostawia w oddali moją dotychczasową wysepkę i wszystkie tamtejsze foczki. Adios, foczki z San Cristobal!Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Rumaki radośnie galopują do przodu - to wznosząc stateczek - to zjeżdżając w dol przez pełnię rozfalowanego Pacyfiku. Prawie 100km w 2 godziny przez ocean - niezły Santa Cruz wyposażona jest w liczne pelikany obsiadające barierki na nabrzeżach. A w porcie wśród oczekujących na prom - foka. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Nawet nie wiadomo czy ma bilet. Jak słonie. (Nigdy nie płacą)Wieczorem wedle zapewnienia Taty, ze na Galapagos jest bezpiecznie - wabię rekiny. Zaciekawione stukaniem buta o wodę przypływają zobaczyć co to za [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Podobno rekiny nie jedzą ludzkiego mięsa bo im nie smakuje. Jeśli zaatakują człowieka to tylko przez przypadek. I zostawiają gościa niedojedzonego. Sprawdziłem - rzeczywiście nie dnia jeszcze mniejszą motoroweczką (tylko 3×200 KM) - jadę - a właściwie lecę - na wyspę Izabelę (Santa Cruz była tylko przystankiem technicznym – jeszcze tu wrócę). Teraz pakuję się na dach łódki - do "szoferki". Wrażanie rewelacyjne. Jak na desce windsurfingowej w pełnym ślizgu. Skaczemy po czubkach fal, a ze to fale oceaniczne - skoki są z wysoka i z twardym lądowaniem. 50km/h. 2 godziny perfekcyjnego lotu. A niektórzy pisali ze niefajnie się między wyspami podróżuje. Malkontenci...Izabela to już totalnie laid back miejscówka. Miasteczko tutejsze ma 1500 mieszkańców i nie posiada dróg bitych. Slooooow. Bardzo tu przyjemnie chociaż o wolna ławkę - trudno (trzeba poprosić Tubylca aby się posunął/ęła).Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Co czyni z niechętnym się z jakiegoś snu. Otwieram jedno oko. Nic. Drugie. Nic. Ciemność. Kompletna. Gdzie ja właściwie jestem? Blackout na plaży w Goa? Katakumby?...Powoli wraca świadomość. Jestem na Galapagos. W jaskini. Położyłem się na chwilę i zdrzemnąłem. Na dworze leje...Wiem już wszystko: Wstałem dziś o - jak zwykle. Wrzuciłem na f4f ostatni fragment zaległej pisaniny z Katakumb (stąd chyba te skojarzenia). w mżącym deszczu (taka mgiełką deszczowa - jak to tutaj) - poszedłem na ryneczek złapać autobus do „highlands”. Autobus rzeczywiście był i to o czasie. Jest jeden w ciągu dnia, ale w sumie na wyspie jest 20km drogi więc średnio autobusów na drogo-kilometr i tak wypada sporo. Wysiadłem na 17-tym kilometrze. Kilku pozostałych w autobusie tubylców nie mogło się nadziwić po kiego ten gringo wychodzi w deszcz w środku niczego. I co on w ogóle robił w tym autobusie zamiast jak inni gringo pod okiem przewodnika nurkować za kolorowymi rybkami żeby „nosostros tengo muchos dineros” (albo jakoś podobnie - uczę się hiszpańskiego dopiero 3 tygodnie). Nicto. Peleryna ON - i po kilometrze marszu w deszczu - osiągam jaskinię Cueva de [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Nie żeby jakaś zachwycająca, ale ujdzie. Jest to tunel lawowy rozgałęziony w kilku miejscach. Ciekawie kontrastuje ze znanymi mi jaskiniami wapiennymi. Zamiast wypłukań wody w białej skale - jest zastygła czarna lawa. Do tego czarne stalaktyty (to już nie wiem skąd, geolog może mi podpowie…). Załącznik: [ 70 KiB | Obejrzany 9681 razy ] Kilka ciekawych czołganek doprowadza do kolejnej sali. Ponieważ zupełnie nie mam się do czego spieszyć (na zewnątrz czeka mnie pewnie dobre kilka jak nie kilkanaście km marszu w deszczu zanim coś będzie jechać i złapię stopa). Gruntownie zwiedzam więc jaskinię delektując się każdym szczegółem. Smaczku dodaje kilka kości leżących w salce wejściowej. Są krótkie ale grube i wyglądają na mocno wiekowe. Ludzkie raczej nie są, chyba, że jakiegoś mutanta. (Znowu te katakumby, cheche…).Zaszywam się w przyjemnej, cieplutkiej (pewnie ok 20C) i suchej komorze, rozkładam karimatę i gaszę światło. Kimnę się trochę a potem zjem śniadanko. Kolorowe rybki odległe o 17km drogi w deszczu mogą poczekać. W końcu Nigdzie mi się nie spieszy. Sloooooow...Uwielbiam ten klimat Całkowitej Ciemności i Całkowitej Ciszy. Smaczku dodaje świadomość bycia we wnętrzu śpiącego wulkanu – jak w smoczym brzuchu (Sierra Negra, którego „produktem” jest moja lawowa jaskinia chwilowo śpi – ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w 2005 roku).Ukołysany ciszą – zasypiam…PS.:Dla ewentualnych zainteresowanych relacja z moich 3ch dni w podziemiach Paryza - "Katakumby, czyli Paryż nie musi być nudny": ... byc-nudny/Do pracy rodacy: 1 Ukończone zadanie Sami swoi 360 doświadczenia i przedmiot do wyboru Głos z martwego miasta: 1 Uwolnić rynek: 7 1000 złota i 500 doświadczenia Poszukiwania Kadri: 7 Ukończone zadanie Uwolnić rynek 300 złota i 300 doświadczenia Wrogie przejęcie: 7 1200 złota i 800 doświadczenia Złoża pychy: 7 Na ramię broń: 13Kupiłeś kampera i nie wiesz, w co wyposażyć go w pierwszej kolejności? Spieszę z pomocą, oto moja lista najpotrzebniejszych rzeczy w kamperze. Gdy kupiłem kampera szukałem wszędzie listy rzeczy, w które muszę wyposażyć go na samym początku. Takiej pierwszej kamperowej listy zakupów, rzeczy, które musisz mieć. Chciałem po prostu pojechać na zakupy i kupić wszystko, czego potrzebuję do pierwszej podróży. Znalezienie takiej listy okazało się nie być wcale takim łatwym zadaniem. Dlatego teraz udostępniam własną, gdzie opiszę wszystkie rzeczy, które przez te parę lat nazbierałem. Rzeczy, które zawsze leżą w moim kamperze i bez których nie wyobrażam sobie podróży. Listę podzieliłem na trzy części. Pierwsza część, to rzeczy typowo kamperowe, które każdy kamperowiec zna, a większość ma w swoich mobilnych domkach. Druga część, to rzeczy, które powinny być w każdym aucie, a na pewno w aucie, które jeździ przez różne kraje Europy. Trzecia część, to rzeczy, które ja mam, bo ułatwiają mi życie i często ich używam, ale równie dobrze można przeżyć bez nich. Starałem się podrzucić wam kilka linków do produktów, które tutaj opisuję, aby łatwiej wam było je znaleźć. Niestety nie zawsze możliwe jest znalezienie dokładnie tych produktów, które ja posiadam, szczególnie, że większość z nich kupowałem w Niemczech. Próbowałem wyszukiwać podobnych produktów na polskich stronach. Dlatego do każdego w miarę możliwości dodałem linki do Amazona i Ceneo, żeby każdy mógł wybrać wygodniejsze rozwiązanie. No to zaczynajmy, oto 40 Rzeczy, które zawsze mam w swoim kamperze i bez których nie wyobrażam sobie wyprawy samochodem kempingowym. Myślę, że i Ty powinieneś je mieć w swoim domu na kółkach. Rzeczy typowo Kamperowe 1. Kliny najazdowe (wyrównujące) Spanie głową w dół, staczanie się z krzywego łóżka, lub woda nietrafiająca do odpływu. To sytuacje dość popularne, gdy kamper stoi krzywo. Równe miejsce nie jest łatwo znaleźć nawet na parkingach, które muszą jakoś realizować odwodnienie. W droższych kamperach montowane są systemy samopoziomujące za kilka tysięcy euro. Jednak najprostsze i najtańsze rozwiązanie tego problemu to kliny najazdowe. Wystarczy odpowiednio rozłożyć je pod kołami i najechać i już kamper stoi równo, woda trafia do odpływu a my możemy wygodnie spać. Zazwyczaj wystarczy podnieść dwa koła, czasem jednak jest tak krzywo, że trzeba podnieść trzy. Dlatego ja preferuję dwa komplety klinów, czyli 4 sztuki. Dwa duże i dwa mniejsze, które można złożyć w jeden większy. Najprościej można zrobić takie kliny własnoręcznie, z drewna lub jeśli ktoś umie spawać, ze stali. Dostępne w sklepach kliny z tworzyw sztucznych mają jednak poważną przewagę nad drewnem i stalą – są lekkie, a w kamperze każdy kilogram się liczy. (Alternatywnie do klinów, można stosować poduszki wyrównujące, są one jednak bardzo drogie) Jak jednak sprawdzić, które koła należy podnieść? Tak przechodzimy do kolejnego punktu. Duże KlinyMałe KlinyPoduszki wyrównujące 2. Poziomica Zwykła mała poziomica może znacznie ułatwić wyrównywanie pojazdu. Oczywiście w dobie smartphonów można zastąpić ją aplikacją (Sprawdź moją listę aplikacji przydatnych w podróży kamperem), zwykła poziomnica ze sklepu budowlanego ma jednak tę zaletę, że nie potrzebuje baterii. W sklepach z asortymentem kempingowym znajdziecie poziomnice do zamontowania na stałe w kamperze czy w przyczepie. Ja używam jednak zwykłej, małej i taniej poziomiczki ze sklepu budowlanego i jest super. 3. Konewka Po co konewka w kamperze? Na pewno nie do podlewania kwiatków. Tak się składa, ze konewka to najwygodniejsze, poza szlauchem, narzędzie do napełniania zbiornika wody, jakie dotąd znalazłem. Nie zawsze da się podłączyć szlaucha, a zwykłą 10-cio litrową konewkę napełnimy łatwo i zaniesiemy w niej wodę pod samego kampera. Zawsze mam jedną zieloną konewkę w kamperze. Bez problemu kupicie ją w każdym sklepie budowlanym lub ogrodniczym. 4. Szlauch z zestawem końcówek Jeśli pod kran można podjechać blisko, zamiast konewki, wygodniej będzie użyć węża ogrodowego. Trzeba się tylko zaopatrzyć w adaptery różnych rozmiarów, bo rzadką są one przy ogólnodostępnych kranach. Z prostego powodu, ludzie lubią sobie takie coś ukraść. Hultaje! Dlatego ja mam zawsze kilka końcówek i wąż, który jest lekki i zajmuje mało miejsca. Uważam, że nie ma sensu nie wiadomo jak długich węży ze sobą wozić, bo zajmują miejsce, a gdy do kranu jest daleko, to biorę konewkę i robię spacer farmera. 5. Składany zbiornik na wodę Jedną konewkę nosi się zdecydowanie mniej wygodnie niż dwie, bo równowaga w życiu jest najważniejsza. Dwie konewki zajmują jednak dużo miejsca. Rozwiązaniem jest elastyczny, składany pojemnik na wodę. W sklepach kamperowych znajdziecie takie nawet o pojemności 20 l. Po złożeniu zajmują nie wiele miejsca, a zdecydowanie pozwalają zmniejszyć ilość spacerów farmera. Wodę przed wlaniem do kampera przelewam do konewki, bo te elastyczne zbiorniki są niesamowicie niewygodne, jeśli chodzi o przelewanie. Ale dzięki nie mu, by osiągnąć pełny zbiornik muszę iść tylko 4 razy a nie dziesięć. 6. Garnki, naczynia i sztućce Czym byłby mobilny dom, bez wyposażenia kuchni? Jak zjeść płatki na śniadanie bez miseczki i łyżki, albo kotleta na obiad bez talerzyka, widelca i noża, lub wypić herbatkę na kolacje bez kubeczka. A tak na serio, to o tym punkcie każdy chyba pamięta, jest on tutaj dla formalności. Jedną wskazówkę jednak mogę dać. Zazwyczaj kemping kojarzy się z plastikowymi naczyniami czy sztućcami, ja ich nienawidzę. Mam, co prawdą parę plastikowych kubeczków, ale używam tylko do zimnych napoi. Istnieją naczynia z prasowanego szkła, są one, co prawda wytrzymałe, ale niebotycznie drogie. Lepszym rozwiązaniem są zdecydowanie naczynia metalowe, tych znajdziecie dużo w sklepach kempingowych. Taniej jednak będzie, jeśli pojedziecie do Ikei, tam są naczynia emaliowane w na prawdę przyzwoitych cenach. Używam ich już od kilku lat i jestem mega zadowolony. Kupicie tam też tanie metalowe sztućce, może wyglądają prosto, ale TO JEST KEMPING, A NIE BANKIET!! Ładne emaliowane kubeczki z podróżniczymi motywami znajdziecie też w sklepie Busem Przez Świat. Jak większość produktów od Karola i Oli, kubeczki są bardzo estetycznie wykonane, więc zdecydowanie polecam. Znajdziecie je tutaj. 7. Zmiotka z szufelką Dom zwykły czy mobilny, zawsze się brudzi. Z tą różnicą, że ten mobilny brudzi się szybciej. Mała powierzchnia, do tego częste wchodzenie i wychodzenie powodują, że podłoga w kamperze bardzo szybko potrzebuje zamiatania. Mała powierzchnia, więc i mała miotełka wystarczy, ale często się o niej zapomina. Mały koszt, więc można jeden zestaw kupić i wrzucić na stałe do kampera. 8. Wycieraczka Oprócz aktywnego przeciwdziałania brudowi, warto również działać pasywnie. Wycieraczka na wejściu znacznie spowolni proces brudzenia, a także nada bardziej domowy klimat. 9. Parę ściereczek Gdy już w temacie czystości jesteśmy. Parę ściereczek zawsze się przyda, bo zawsze się coś wyleje, wypadnie, upaćka, zabrudzi itp. Po prostu wrzucić do kampera i zapomnieć, a gdy będzie potrzeba, sobie przypomnieć. 10. Płyn do mycia naczyń/ gąbka Wciąż monotematycznie? Naczynia też przecież trzeba umyć po jedzeniu. Mała buteleczka płynu i gąbka też zawsze powinna w kamperze być. Taką drobnice dobrze mieć na stałe, po to by nie musieć o tym przed każdym wyjazdem pamiętać. Bo o tych małych rzeczach najłatwiej zapomnieć, przynajmniej ja najłatwiej zapominam. 11. Kable do podłączenia do prądu Jeśli masz możliwość podłączenia prądu do swojego kampera, musisz pamiętać o kablach. Przepisy mówią, co prawda, że powinien być to kabel o długości do 10 m, niełączony o złączu kamperowym z obu stron. Ja jednak mam dwie przejściówki z normalną wtyczką z jednej strony i kamperową z drugiej, jedną męską drugą żeńską, oraz normalny kabel o długości 20 m. Jeśli o długość chodzi to nigdy mi jej nie zabrakło, ale wtyczki na kampingach bywają różne, dlatego taki zestaw sprawdza się najlepiej. 12. Kombinerki/Narzędzia/Multitool/korkociąg Prosty zestaw narzędzi, multitool lub scyzoryk są niezastąpione w podróży. Nie chodzi tylko o otwieranie wina, ale w takim samochodzie zawsze się coś może poluzować czy uszkodzić. Czasem wkręcenie jednej śrubki okazuje się zbawienne chociażby, gdy poluzuje Ci się zamek w drzwiach. (Znam ten problem) Problem, gdy nie ma, czym jej wkręcić. W moim aucie wymiana żarówek wymaga nawet odkręcenia śrubek, dlatego taki prosty zestaw narzędzi i multitoola zawsze mam ze sobą. Poniżej załączam Linki do Multitoola Lethermana, którego sam używam i świetnie się sprawuje. Klucz nastawny To jest tylko uzupełnienie do punktu poprzedniego, bo dla mnie ważnym uzupełnieniem skrzynki z narzędziami w kamperze jest klucz nastawny. Szczególnie przydaje się, gdy trzeba odkręcić zaślepkę na butli gazowej, lub inne śruby. Już nie raz zdarzyło mi się, że o piątej nad ranem w zimie musiałem wymieniać butle, a zaślepka nie chciała dać się łatwo odkręcić. Pewnie też była zaspana, tak jak ja. W każdym razie, problem rozwiązał się odkąd mam klucz nastawny. Do kupienia w każdym sklepie budowlanym za parę złotych. 13. Szara taśma Jeśli o naprawy chodzi czasem nie da się inaczej niż szarą taśmą. Połączyć, skleić czy uszczelnić, szara taśma sprawdzi się rewelacyjnie. Czasem mam wrażenie, że cały świat trzyma się właśnie na takiej taśmie. Kupicie prawie wszędzie, od stacji benzynowej przez sklep budowlany po supermarket. 14. Trytytki Cały świat trzyma się na szarej taśmie i na trytytkach. Mało ważą, a mają wielką moc. Przydadzą się, gdy trzeba coś gdzieś przymocować. Chociażby lampę do gałęzi, choć do takich czynności używam trytytek sylikonowych, wielorazowego użytku, to zwykłe również mam na pokładzie. 15. Miska albo wiadro Bardzo ważna rzecz. Chociażby, aby coś przenieść, umyć naczynia, nogi lub cokolwiek innego. Czasami na kampingach są zlewy gdzie można umyć naczynia. Nie trzeba wtedy marnować ciężko przyniesionej wody do kampera. Dobrze sprawdzają się wiadra składane, ale ja mam miskę i też jestem zadowolony. 16. Papierowe ręczniki Ultra-ważna rzecz. W sprawie wycierania do sucha sprawdzają się jak nic innego, a nikt nie chce mieć wilgoci w kamperze, chociażby ze źle wytartych naczyń. Papierowe ręczniki zawsze są w moim mobilnym i w tym niemobilnym domu i nie wyobrażam sobie bez nich życia. 17. Latarka Na nocleg czasem zajeżdża się po zmroku, obsługa kampera czy też wyrównywanie go bez światła jest nie lada wyzwaniem. A przecież nie musi być! Wystarczy mała latareczka lub czołówka. Nawet w normalnym samochodzie zawsze wożę ze sobą latarkę i już nie raz uratowała mi… no może nie życie, ale tyłek na pewno. 18. Butle Gazowe Butle gazowe to obszerny temat. Nawet, jeśli ogrzewanie masz na diesla to kuchenkę już raczej na gaz. U mnie nawet lodówka jest na gaz, dlatego mam dwie 11 kg butle. Temat nie jest jednak taki prosty, bo są butle stalowe, są aluminiowe, które są, co prawda dużo lżejsze, ale również droższe. Wreszcie, czy polskie butle zostaną też napełnione we Niemczech? Jakiś czas jeździłem z polskimi butlami, ale napełnić je w Niemczech to nie taka prosta sprawa, bo nie mają naklejki TÜV. Znowu niemieckie butle bez przeszkód napełnimy w Polsce, dlatego później zmieniłem na niemieckie. Napełnianie butli jest jednak droższe niż wymiana. Ale jeśli na urlop jedziesz na 2 tygodnie do tego w lecie, to trudno będzie Ci w tym czasie zużyć 22 kg gazu. Mi się nawet w zimie nie udało. Dlatego zakup butli gazowych warto jest dobrze przemyśleć. Istnieje też możliwość zamontowania w kamperze stałego zbiornika na gaz. Wtedy problem wymiany butli znika, pojawia się problem tankowania. Gdyż tankowany najczęściej jest propan-butan. W zależności od państwa, udział butanu jest różny. W zimie zużycie butanu będzie jednak utrudnione. Może zdarzyć się tak, że w butli zostanie jeszcze gazu, jednak piec przestanie działać, bo zużyliśmy cały propan, a butan nie będzie się chciał dać zużyć. 19. Papier toaletowy Produkt, o którym ostatnio głośno. Zawsze warto mieć, zawsze się przydaje. Jedyne pytanie, to czy warto kupować dużo droższy papier toaletowy do toalet chemicznych w sklepach kamperowych. Ja uważam, że nie. Używam normalnego i moja toaleta chemiczna nie ma z tym problemu. Jedyne, na co uważam, to żeby ten papier był stosunkowo cienki. Te grube wiem są mile wytrzymalsze, ale szybko zapełniają toaletę i trudniej się rozpuszczają. 20. Ręcznik To też jest jedna z tych rzeczy, które mam w kamperze, bo często o niej zapominam w dniu w wyjazdu. Jeden mały do rąk i jeden duży do reszty. Po prostu leżą, a gdy zapomnę spakować dodatkowe to używam tych awaryjnych. Polecam takie rozwiązanie. (Użyte awaryjne oczywiście wymieniam potem na świeże i piorę) 21. Rękawiczki Chemia do toalet nie jest miła dla skóry. Dlatego do opróżniania toalety i przygotowywania jej do ponownego użytku przyda się para gumowych rękawiczek. 22. Worki na śmieci LUDZIE SPRZĄTAJCIE PO SOBIE!!! W wielu miejscach postój kamperem został zakazany, bo kamperowcy zostawiali po sobie sporo śmieci. Jak tak dalej pójdzie to o staniu na dziko, za darmo będziemy mogli całkiem zapomnieć. I dlaczego. Bo paru brudnych idiotów po sobie nie posprzątało? Miejcie zawsze worki na śmieci w aucie, ale pełnych nie zostawiajcie po sobie na postoju! Tylko zabierzcie ze sobą i wyrzućcie do przeznaczonego do tego śmietnika. Myślicie sobie pewnie, że jak zostawicie śmieci to i tak nikt nie pozna, że to wasze. Może i nie, ale przez to, następnym razem was z tego miejsca przegonią, bo będą przeganiać każdego. Poza tym chcecie by ktoś myślał o was jak o brudnych, śmierdzących idiotach?? Nawet nie znając nazwiska. Róbmy to dla siebie i dla innych, sprzątajmy po sobie! Rzeczy typowo samochodowe Nie odkrywam tutaj ameryki, oto 7 rzeczy, które w każdym samochodzie być powinny, no poza kablami rozruchowymi, tego każdy nie potrzebuje. Nie mniej reszta przyda się w każdym samochodzie, więc jeśli czegoś z tych rzeczy nie masz, to uzupełnij. 23. Gaśnica W niektórych krajach trzeba mieć, można się niby powołać na konwencje wiedeńską, ale jeśli policjant będzie chciał to mandat nam wlepi. Ale nie tylko z tej przyczyny warto mieć gaśnicę w kamperze, ale też dlatego, że macie tam gaz i dużo drewnianych mebli, o ogień nie trudno. Dlatego ja wożę ze sobą małą gaśnicę. 24. Zestaw żarówek Nie w każdym aucie można tak łatwo żarówkę wymienić, ale jeśli się da to warto mieć zapas, w końcu tu chodzi o nasze bezpieczeństwo, ale tez komfort podróży. Poza tym za granicą może się okazać, że zapasowe żarówki są droższe, lepiej wziąć z domu, a wcześniej zamówić gdzieś taniej. (Taniej nie znaczy, że jakieś podróby, kupujcie porządne żarówki) 25. Trójkąt ostrzegawczy Chyba nie trzeba przypominać o takich rzeczach jak trójkąt ostrzegawczy? Sprawdź czy masz w swoim aucie, bo może gdzieś się zapodział. 26. Apteczka Ja mam dwie, jedną samochodową, a drugą taką bogatszą typową na wyprawy. Przecież na każdą wyprawę bierze się apteczkę. Ale jeśli chcecie ograniczyć się do jednej, to unikajcie tanich apteczek samochodowych z supermarketów, bo gdy będzie potrzebna, okaże się, że nic w niej nie ma. Kupcie sobie jakąś bogatszą w Internecie. Albo, gdy będziecie przejazdem w Niemczech to kupcie tutaj. Niemieckie apteczki samochodowe powinny mieć wyposażenie zgodne z DIN 13164. Jeśli więc znajdziecie w Polsce apteczkę wyposażoną zgodnie z tą normą, możecie mieć pewność, że ma wszystko, co trzeba. Apteczki zgodne z DIN 13157, 13169 są do użytku w miejscach pracy, szkołach i przedszkolach. Możecie również spotkać się z numerem 13167 – Te są przewidziane dla motocyklistów i mają uboższe wyposażenie, przez co zajmują mniej miejsca. 27. Kamizelka odblaskowa Tutaj powoływanie się na konwencje wiedeńską nie wiele da. Kamizelek ostrzegawczych musi być tyle ilu pasażerów a aucie, koniec i kropka. Z tym nie ma dyskusji. 28. Koło zapasowe z lewarkiem lub zestaw naprawczy Chyba, że macie dobry assistance i sporo czasu by czekać na lawetę. Co prawda na urlopie zawsze mamy nadmiar czasu, ale czy chcesz go marnować na czekanie na lawetę? Oszczędź sobie stresu, woź koło zapasowe. 29. Olej silnikowy (I inne płyny) Kamper to też samochód, potrzebuje więc płynów, takich jak między innymi olej silnikowy. Pokonując tysiące kilometrów trzeba mieć na uwadze higienę silnika i co jakiś czas sprawdzać i ewentualnie uzupełniać olej. Wychodzę z założenia, że lepiej mieć ze sobą litr odpowiedniego oleju, niż nagle na urlopie szukać sklepu i odpowiedniego typu. Ponieważ jednak w sklepach na pustkowiach rzadko będzie akurat ten, co potrzebujemy, pozostaje więc stacja benzynowa. Jeśli tam akurat jakimś cudem będzie, to będzie dużo droższy. Ja mam olej ze sobą i nie mam tego problemu. Ale gdy już w temacie płynów jesteśmy to może i warto spakować też płyn do spryskiwacza? 30. Kable rozruchowe Kamper często stoi tygodniami nieużywany, albo czasem po dłuższym postoju na kampingu, może się okazać, że jakimś cudem władowaliśmy akumulator. Łatwiej znaleźć pomoc w takiej sytuacji, gdy ma się już kable rozruchowe. Bo dostępu do akumulatora udzieli nam każda dobra dusza na drodze. Ale nie każda dobra dusza będzie miała własne kable rozruchowe, miej więc własne. Z drugiej strony, czasem to Ty możesz być tą dobrą duszą i poratować kogoś w potrzebie, kogoś kto nie czytał tej listy i nie ma kabli ze sobą. Możesz w ten sposób poznać miłość swojego życia, czego Ci serdecznie życzę chyba, że już masz już małżonka/e, to wtedy trochę głupio. Ostatnia część, czyli rzeczy, bez których ja żyć nie mogę, ale myślę, że zależy, co kto lubi i co kto ma w aucie. 31. Chemia do Toalety Czyli płyny powodujące, że nie śmierdzi, a to, co do toalety… wrzucimy?? szybciej się rozpuszcza, przez co sama kasetka daje się łatwiej opróżnić/wyczyścić. Po opróżnieniu toalety na kempingu, wypada nalać nowej chemii, dlatego zawsze mam w aucie butelkę. Jeśli ktoś nie ma w kamperze toalety, to naturalnie nie potrzebuje również chemii. 32. Środek do konserwacji wody W zbiorniku wody lubią się gromadzić różne zabrudzenia, algi, czy kamień. Do tego woda stojąca dłuższy czas w zbiorniku może zacząć śmierdzieć, żeby tego uniknąć, używam jonów srebra, które konserwują wodę i zapewniają jej dłuższą świeżość. Jest to przydatne szczególnie latem, bo wysokie temperatury sprzyjają rozwojowi mikrobów. Do tego zawsze po sezonie czyszczę i odkażam zbiornik na czystą wodę. 33. Termomaty na przednie szyby Szoferka jest zawsze najgorzej zaizolowaną częścią kampera, do tego wielka przednia szyba jest potężnym mostkiem termicznym. Żeby trochę zminimalizować utratę ciepła, lub latem uchronić się przed nadmiernym ciepłem, dobrze sprawdzają się maty izolujące na szyby. 34. Stolik i krzesełka kempingowe Czym byłby kemping bez siedzenia na świeżym powietrzu? Tylko jak siedzieć, gdy nie ma na czym. Dlatego w bagażniku mojego mobilnego domu zawsze jest miejsce na stolik parę krzesełek. Nie są to jakieś ultra burżujskie leżaki, ale proste kempingowe krzesełka, które wystarczą, by cieszyć się posiłkami pod gołym niebem. 35. Szczotka do toalety Nie bójmy się poruszać tematów śmierdzących, w końcu to nie TVP. Otóż, toaleta w samochodach kempingowych ma dość ograniczone możliwości spłukiwania i gdy czasem się “coś” przyklei łatwiej jest to usunąć mechanicznie, niż wciskać przycisk spłuczki aż do zapełnienia zbiornika. 36. Koc/śpiwór i poduszka Jak już wielokrotnie pisałem, często zapominam wielu rzeczy. Już nie raz zdarzyło mi się wyjechać kamperem w podróż, zapomniawszy pościeli. Wybawieniem z tej sytuacji okazał się awaryjny kocyk, i awaryjny śpiworek, które zawsze leżą w jednym ze schowków. I tak nawet, gdy zapomnę czegoś, zdawałoby się najważniejszego, wciąż mam udany urlop. 37. Mydło Kolejny produkt, który przez moje zapominalstwo wolę zawsze wozić. Mała butelka mydła w płynie wystarcza na bardzo długo, a leżąc w łazience nikomu nie przeszkadza. Ponieważ w podróży kamperem o brudne ręce nie sposób, a pandemia COVID-19 nauczyła nas, że mycie rąk jest ważne. 38. Coś do suszenia prania Nie jest łatwo wysuszyć cokolwiek w samochodzie i może nie macie zamiaru robić prania, to deszcze się zdarzają, dobrze wtedy mieć cokolwiek, na czym można wysuszyć mokre rzeczy. Dobrze sprawdzi się chociażby sznurek, ale nie zawsze jest gdzie go przywiązać, dlatego ja mam taki zestaw jak na zdjęciu. 39. Zapałki Wszystko przygotowane, patelnia na kuchence, ale nie ma, czym odpalić gazu? Znam to, dlatego wrzuciłem do kampera duża paczkę zapałek i ona tam leży… gdzieś. Znajduje się, gdy jej potrzebuję. 40. Pochłaniacz wilgoci Dobra może to nie jest rzecz, która zawsze ze mną jeździ w kamperze. Ale zawsze w nim jest, gdy mnie w nim nie ma. Pochłaniacz wilgoci jest bardzo istotny, dlatego jest na tej liście. Szczególnie, gdy samochód stoi w zimie sam i mu smutno. Wy może z niego wyszliście, ale wilgoć po was została. Nie chcecie mieć grzyba? To włóżcie tam pochłaniacz wilgoci. Tak dobrnęliśmy do końca mojej listy. To nie są oczywiście wszystkie rzeczy, które mam w swoim mobilnym domku, ale te uważam zdecydowanie za najważniejsze i bez nich nie wyobrażam sobie podróży. Reszta, to głównie gadżety ułatwiające życie, może kiedyś i o nich napiszę.Mgvx.